45 LAT TEMU W BIAŁYM JARZE
Lawina, która przed 45 laty zeszła w Białym Jarze w Karkonoszach, wciąż jest największą tragedią, jaka rozegrała się w polskich górach. Pod zwałami śniegu śmierć poniosło wtedy 19 osób. Wszyscy zginęli niemal w samo południe. Jak ustalono była godzina 11.50. We wszystkich wspomnieniach z tamtego dnia – 20 marca 1968 roku – powtarza się opis pięknej słonecznej pogody na dole, zachęcającej wręcz do wędrówki w góry.
Ja tamten dzień pamiętam nieco inaczej. Było odwilżowo, góry spowite były chmurami i wiadomo było, że silny wiatr unieruchomił wyciąg na Kopę. Dla mnie znaczyło to tyle, że nici z treningu na trasie zjazdowej z Kopy. Już po południu wiedzieliśmy z mamą, że w górach wydarzyło się coś strasznego i że tato raczej nie wróci tego dnia do domu. Już po zmroku udaliśmy się z Olimpijskiej, gdzie wtedy mieszkaliśmy, na wyciąg, gdzie pracował tato i gdzie umieszczono sztab akcji.
Dojścia do dolnej stacji wyciągu pilnowały jakieś patrole, wszędzie kręcili się żołnierze i nieznani nam cywile. Ojca zastaliśmy przy kręgu z pochodni, gdzie leżały jakieś zawiniątka.
Okazały się nimi ciała ofiar lawiny, która zeszła w południe w Białym Jarze. Stałem w milczącym gronie ratowników, żołnierzy i wielu innych, nieznanych mi osób. Moim pierwszym wrażeniem było zdumienie. Nie przerażenie, a zdumienie właśnie.
I niedowierzanie, że tak może wyglądać ludzkie ciało. Jak porzucona lalka z nienaturalnie ułożonymi kończynami, wbrew temu do czego byłem dotąd przyzwyczajony. Jakby w tych ciałach nie było żadnej kosteczki, leżały na śniegu pomniejszone i tak abstrakcyjne, że nie mogłem od nich oderwać oczu. Ten obraz pozostaje w moje pamięci do dziś z niesłabnącą wyrazistością. Gdy słyszę słowo lawina, pamięć podsuwa mi ten widok natychmiast.
Po kilku dniach oglądałem lawinisko, przekopane głębokimi rowami, z wyszlifowanymi bandami po bokach i wysokim jak wieżowiec czołem lawiny. Wrażenie było niesamowite, ale nic nie równało się z widokiem ciał przemielonych przez masy śniegu. To jedno z tych doświadczeń, które zapadają w człowieku na całe życie.
Przez wiele następnych dni żyliśmy tym, co dzieje się tam na górze. Odliczaliśmy kolejne znalezione ofiary, dyskutowaliśmy o przyczynach, o ludzkiej nierozwadze, o tym, jak mogło dojść do największej tragedii w górach polskich. Oficjalne rozmowy utrudniał fakt, że największą liczbę ofiar lawiny, stanowili obywatele ZSRR. Niektórzy posuwali się nawet do podejrzeń o jakieś celowe działania. Niektórzy domagali się znalezienia winnych…
Przecież w tamtych czasach wszystko ubabrane było w polityczno-ideologicznym sosie. Świadomie nie opisuję tu znanych faktów i nie przytaczam danych. Te można znaleźć chociażby w sieci. Wystarczy wpisać hasło lawina biały jar. Zresztą wersji wydarzeń jest co najmniej kilka. Oficjalną, autorstwa mojego ojca, znaleźć można w książce Sygnały z gór – Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1973, i z niej to chciałbym przytoczyć kilka, wciąż aktualnych zdań.
Na stronie 259 czytam:
„W rozmowach, które przeprowadziłem w gronie ratowników, naocznych świadków, rannych, zastanawialiśmy się i nad przyczynami katastrofy i nad wszelkimi realnymi sposobami zapobiegania w przyszłości jej podobnych. Nie miejsce tutaj na wykład o niebezpieczeństwach górskich, dyskusję o tym czy budować zapory lawinowe czy nie, czy prowadzić ostrzeliwanie nawisów z moździerzy czy je wysadzać”.
Wielu na pewno zdziwi pomysł na militarne sposoby zapobiegania lawinom. Próby takie, wtedy, w marcu 1968 roku, objęte były tajemnicą.
Akcją w Białym Jarze dowodzili wówczas, wojskowi dowódcy i komisarze partyjni. Ratowników GOPR, którzy mieli przecież największe doświadczenie w górach, słuchano wtedy niechętnie. Na informacje z lawiniska i z przebiegu akcji, założono embargo, co oczywiście dawało natychmiast pożywkę domysłom i plotkom.
Wracając do moździerzy, to faktycznie próbowano odstrzelić masy śniegu zalegające jeszcze w rejonie Białego Jaru. Pociski utkwiły gdzieś głęboko w śniegu, potęgując jeszcze poczucie zagrożenia, dla ludzi nieprzerwanie pracujących na lawinisku.
Ojciec, który przez jakiś czas był m.in. głównym profilaktykiem GOPR, swoją relację kończy słowami:
„Najważniejszy chyba jest rozsądek. Zwalczenie fałszywego, niczym nieuzasadnionego przekonania, że istnieją w górach bezpieczne drogi, że istnieją w ogóle całkowicie bezpieczne góry. A takie właśnie pojęcie utarło się jeśli chodzi o Karkonosze. Nie znaczy to wcale, że w górach na każdego czyha śmierć – bynajmniej.Góry,ich poznawanie, wrażenia wyniesione z wędrówki na szczyty, skąd człowiek równy wolnemu ptakowi ma nad sobą jedynie niebo, pod stopami niezmierzona dal – góry dają radość. Ale pod jednym warunkiem, że je się szanuje, że się ich nie lekceważy, że się pamięta o żywiole, w obcowaniu z którym obowiązują ściśle określone prawa. Łamanie tych praw, skracanie dróg, brak rozwagi, kosztuje bardzo drogo. Ceną jest często ludzkie życie”.
Autor: Jacek Jaśko, 20.03.2013