AKCJA RATUNKOWA NA KAZALNICY SIERPIEŃ 1964
Pamięci Michała Gajewskiego
Wiele już razy wspominaliśmy na naszym blogu akcję ratunkową na Kazalnicy. Akcję, która rozpoczęła się 22 sierpnia 1964 r., prowadził Michał Gajewski.
Przebieg akcji opisał Michał Jagiełło w swej książce „Wołanie w górach”. Książka znajduje się w mojej bibliotece i jest prezentem od Autora.
Czas mija nieubłaganie i wspomnienia bledną, a ratownicy z tamtych lat wędrują po niebieskich graniach. Od wydarzeń, które miały miejce podczas wspomnianej akcji ratunkowej, minie niebawem 60 lat.
Ale, jak pisze w swej książce Michał Jagiełło:
…” Warto jednak jeszcze raz wrócić do tej sprawy, nie tylko zresztą z kronikarskiego obowiązku.
W „Księdze wypraw” pod datą 22 sierpnia 1964 r., godzina 14:50, znalazł się następujący zapis:
Dyż. rat. Jabłoński Zb. telef. z Morskiego Oka, że w okolicy Czarnego Stawu pod Rysami słychać wołanie o pomoc. Na sprawdzenie tego meldunku wychodzą z Morskiego Oka ratownicy:
1. Jabłoński Zb., 2. Zięba Jerzy, 3. Jurkowski Zb.
Godz. 15:05 ponowny telefon z Morskiego Oka, w którym Kozubek Tadeusz donosił, że na Kazalnicy słychać wołanie o pomoc. Są to dwaj Słowacy. Jeden z nich odpadł, jest ciężko ranny.
Wiadomo było również, że jest to wypadek na lewej części Kazalnicy, co oznaczało przeprowadzenie akcji w przewieszonym terenie. Na temat tej połaci interesującego nas masywu mówiło się w tym czasie wiele wśród taterników i ratowników. W dyskusjach wieczornych, kiedy to gadało się o wspinaczkach i o wypadkach, padały pytania:
– Co będzie, jeśli zacznie ktoś wołać z tamtego rejonu?
– Czy zdoła się dotrzeć do oczekującego pomocy?
– Jak „wyjąć” rannego spod okapu?
Goprowcy odpowiadali:
– Damy sobie radę! – ale cień wątpliwości nie znikał. Wszyscy wiedzieli, że tej kwestii nie rozwiąże się przy stoliku w schronisku.
I nagle alarm: Lewa Kazalnica! Stało się!
Pamiętam ten dzień doskonale. O godzinie 14.45 Ryszard Drągowski, kierownik „Murowańca” i późniejszy szef Grupy Tatrzańskiej, zawiadomił Centralę, że na progu pod Zmarzłym Stawem uległa wypadkowi turystka. Poślizgnęła się na mokrej płycie, w górach bowiem zaczął padać deszcz. Wyjechaliśmy natychmiast w czwórkę.
Ledwie zdołaliśmy wyjść z samochodu, już Ryszard podbiegł do Michała Gajewskiego:
– Dzwonili z dołu, na Kazalnicy wołają!
W siąpiącym deszczu ruszyliśmy ostro nad Czarny Staw Gąsienicowy. Z daleka zobaczyliśmy Józefa Bobaka znoszącego razem z taternikami potłuczoną turystkę. Biegiem do samochodu. Szybka jazda. Szpital.
Centrala: stos lin, haków, płachty biwakowe i pochodnie, ktoś przyniósł bochenek chleba, ktoś pakował do plecaka zapasową koszulę, dyżurny „wisiał” bez przerwy przy telefonie, wydzwaniając do chłopaków.
O godzinie 17.00 wyjechaliśmy dwoma samochodami. W Morskim Oku podniecenie. Załadowaliśmy na grzbiety ciężkie wory i wciąż w mżącym kapuśniaczku doszliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami. Było nas dwudziestu czterech.
Na czele Michał Gajewski.
Na morenie stawu zatrzymaliśmy się. Lornety do oczu – są! Pod okapem. Jeden poruszył się. Odpowiedział nikłym głosem na nasze skandowania.
Nagle – co to? – jakiś nowy głos. Ktoś zbiega ścieżką spod Rysów. Urywanym głosem mówi:
– Wołają z Żabiej Turni Mięguszowieckiej. Wycofywali się, zaklinowała im się lina, proszą o pomoc.
Tylko tego brakowało!
– Załatwcie tę sprawę, a potem współpracujcie z nami.
Przepakowanie plecaków, podział sprzętu. Wyruszamy, każdy zespół w swoją stronę. Byliśmy mokrzy od potu, no i ta cholerna mgła, przechodząca raz w mżawkę, to znów w regularny deszcz. Pochmurno. Ciężko. Michał prowadził równym, odmierzonym krokiem, nie chciał nas „zarżnąć” na podejściu. Czekała nas przecież praca. Zapadł zmierzch. Dopiero o godzinie 21.00 osiągnęliśmy wierzchołek Kazalnicy. Zakładanie lin poręczowych to zadanie Antka Janika, Jerzego Szubera i młodego, ale wybijającego się taternika, Maćka Pogorzelskiego.
Oczekiwanie. Już północ. O pierwszej w nocy zeszliśmy stromymi, oślizgłymi trawami.
Błogosławimy poręczówki. W trudniejszych miejscach wisieliśmy na nich całym ciężarem, wyładowany żelastwem plecak odchylał do tyłu, to znów przygniatał tak, że trudno się podnieść. Wreszcie ostra grzęda u podstawy pierwszej turni. Ekspozycja na trzy strony: po prawej Sanktuarium, po lewej obrywa się ściana, na wprost opada filar. Nie widać tego oczywiście.
Noc. Ziąb. Deszcz. Pochodnie wetknięte w szczeliny palą się skwiercząc.
W „Księdze wypraw” zapis: „Ze względu na gęstą mgłę i ciemności, wiatr, deszcz nie zdecydowano się na zjazd nocą. Postanowiono poczekać do świtu.”
Siedzieliśmy przywiązani pętlami do haków, szukając ciepła kolegów, ściśnięci na tej kilka metrów kwadratowych liczącej powierzchni, stromo opadającej do Sanktuarium. Nakryci płachtą biwakową słyszeliśmy odgłos padającego deszczu. Nie było oczywiście mowy o spaniu. Nie tylko ze względu na pogodę, ale również na myśli. Pal sześć ja – byłem początkującym ratownikiem, moim zadaniem było wynieść sprzęt na szczyt, gdzie Gajewski wyznaczył mnie do zespołu udającego się na stanowisko zjazdowe, więc następnym zadaniem było przytarganie plecaka i przypięcie go do haka, aby czasem „nie uciekł” do Czarnego Stawu.
Moja rola się skończyła. Teraz tylko musiałem wytrwać aż do zakończenia zjazdów, razem z innymi wyciągnąć stalowe liny i wynieść to wszystko na górę, a potem zejść do schroniska.
Za mnie ktoś myślał, ktoś decydował. Tym kimś był właśnie Michał. Nie była to dla niego najłatwiejsza noc.
Puścić Uznańskiego i Staszka Janika nocą w Kazalnicę, czy czekać do rana? A jeśli coś się stanie któremuś z nich? A ci tam w ścianie, 200 metrów niżej, oni się nie liczą? Ratownicy są po to, aby się narażać. No tak, ale do jakiego stopnia, gdzie jest granica rozsądnego ryzyka?
Wtedy zapewne nie uzmysławiałem sobie tego tak wyraźnie – te problemy i wątpliwości nabrały ostrości dopiero wtedy, gdy przyszedł czas, że sam musiałem decydować i dokonywać wyboru.
Tym razem najważniejsze było dla mnie bronienie się przed zimnem i wilgocią. Michał był w pełni świadomy wszelkich trudności, tak jak i Józek Uznański oraz Staszek Janik, wyznaczeni do zjazdu, a Jurek Szuber do opuszczania na stalowych linkach – od niego w wielkim stopniu miał zależeć los całego przedsięwzięcia.
Świt. O godzinie 5.30 rozpoczęło się opuszczanie Józka Uznańskiego.
„Zjazd odbywa się przy gęstej mgle, deszczu i wietrze, co bardzo utrudnia łączność ze zjeżdżającym”
Uznański zabrał taternika, który znajdował się wyżej i zjechał do drugiego wspinacza, stwierdzając, że jest martwy. Skończył zjazd o godzinie 10.00. Józek „wylądował” szczęśliwie, kilka metrów od lustra wody. Słaniał się na nogach. Ten twardy mężczyzna, który niejedno przeszedł, nie wstydził się powiedzieć:
– Nigdy więcej!
My tymczasem wyciągaliśmy metr po metrze półkilometrową linę. Na jej końcu zawiązana chusteczka, umówiony znak od Józka oznaczający, że drugi taternik nie żyje.
O godzinie 10.30 zjazd rozpoczął Staszek Janik.
– Trzymaj się! – krzyczy do niego Antek, jego brat, razem z J. Szuberem pracujący przy drewnianym bloku hamującym, przez który przepuszcza się linę.
Pogoda wciąż okropna. Leje. Oziębiło się. Wiatr. Zaczęła zawodzić łączność metodą pokrzykiwań, a przecież na stanowisku zjazdowym muszą wiedzieć, w którym momencie przerwać opuszczanie Staszka, by mógł zabrać martwego wspinacza. Pozostała jeszcze rakietnica i przyjęcie systemu: jeden strzał – zatrzymać zjazd, dwa – opuszczać. I to również zawiodło. Rakietnica i naboje zamokły.
Ten zjazd obfitował w dramatyczne momenty.
W czasie jego trwania przyszli ze schroniska taternicy z gorącą herbatą oraz wiadomościami od Eugeniusza Strzebońskiego, ówczesnego naczelnika Pogotowia w Tatrach, aby przerwać akcję z uwagi na pogarszające się warunki atmosferyczne i martwego wspinacza transportować dopiero wtedy, gdy pogoda zdecydowanie się poprawi.
Staszek znajdował się już jednak w połowie ściany. Nie było odwrotu. Już po załadowaniu zwłok do szelek Grammingera doszło do zdarzenia, które mogło być wręcz tragiczne w skutkach.
Przedtem jednak konieczne jest objaśnienie. Otóż stalowe liny w odcinkach stumetrowych scala się z sobą za pomocą wrzecionowatych złączy, o średnicy znacznie przekraczającej przekrój lin. Może się więc zdarzyć, że złącze zaklinuje się w szczelinie, uniemożliwiając dalszy ruch liny.
Wyprawa, którą opisuję, była pod tym względem wyjątkowo pechowa – pierwszy raz lina zaklinowała się, gdy wyciągaliśmy ją po zjeździe Uznańskiego. Pomogli nam wtedy taternicy: Z. Heinrich i E. Chrobak (autorzy jednej z najtrudniejszych dróg na Kazalnicy) oraz Krzysztof Cielecki. Jeden z nich został opuszczony w ścianę i zdołał odczepić złącze – szczęściem było to stosunkowo blisko od stanowiska asekuracyjnego.
Za drugim razem wyglądało to inaczej. Opuszczaliśmy Staszka. Wszystko szło dobrze. Nad blokiem hamującym rozpięliśmy płachtę, aby nie mókł, linę przed przepuszczeniem jej przez drewniany walec wycieraliśmy watą i własnymi swetrami, aby tylko do minimum zlikwidować nierytmiczność jej wypuszczania. Wszystko więc szło względnie dobrze.
Ale to, co my braliśmy za dobrą monetę dla Staszka oznaczało najgorsze.
Dramatyczność sytuacji polegała na tym, że złącze zaklinowało się, Staszek tkwił w wolnym zwisie, a my tymczasem ciesząc się, że tak lekko odbywa się zjazd, opuszczaliśmy wciąż linę. Nie muszę próbować nawet opisywać, co czuł S. Janik, widząc przepływającą obok niego i powiększającą się z każdą minutą kluczkę liny. Bał się głośniej odetchnąć, aby właśnie teraz, w tym momencie, złącze nie wyskoczyło ze szczeliny. Zdany na przypadek, bezsilnie czekał na dalszy rozwój wypadków.
Na szczęście ktoś z nas na górze zorientował się, że lina wycieka zbyt szybko i co najważniejsze, brak jest obciążenia bloku hamującego. Szybko, jak tylko było można najprędzej, wybraliśmy „luz”. Nie było rady, trzeba było zjechać w ścianę na taternickich linach, szukając miejsca, w którym zaklinowało się złącze.
Zdecydował się na to sam Gajewski.
I znów dopisało nam szczęście. Około 30 m poniżej nas znajdowała się głęboko werżnięta w granit lina. Nie było mowy o wyszarpnięciu jej pod obciążeniem. Michał więc zegarmistrzowskimi ruchami młotka (z zawodu jest rzeczywiście zegarmistrzem) łupał skałę, odłamek po odłamku, aż wyzwolił złącze. Można było jechać!
A był na to już najwyższy czas, Staszek bowiem wisiał w miejscu tak szczególnym, że groziło mu utopienie. Całą ścianą waliły kaskady wody. Nie to jednak było najgorsze. Nie woda lejąca się potokami, ale pył wodny powstały z rozprysków kaskady na krawędzi okapu. Pył ten wdzierał się do dróg oddechowych, zabierał tlen. S. Janik nie zważając więc na niebezpieczeństwo samoczynnego odczepienia liny, miotał się bezradnie, chcąc jakimś sposobem uciec spod tego niesamowitego prysznica.
Znużony jak nigdy, ze zwłokami na plecach, opadł na ręce kolegów oczekujących pod ścianą dopiero o godzinie 13.00.
Przy wyciąganiu znów powtórzyła się historia z zakleszczeniem. Nie mieliśmy już jednak sił dalej walczyć z tymi przeciwnościami. Deszcz zamienił się w śnieg.
Pozostawiwszy linę (wyciągnęliśmy ją w kilka dni później), zebraliśmy resztę sprzętu i po poręczówkach, w śniegu sięgającym miejscami do połowy łydek, wydostaliśmy się na szczyt. Wreszcie można było swobodnie stanąć. Jeszcze tylko nad Czarny Staw, jeszcze dojście do Morskiego Oka i ociężałymi krokami, powoli, stopień po stopniu, pokonywaliśmy schody prowadzące na schroniskowy ganek. Dochodziła godzina 18.00.
Na tej wyprawie padł nowy rekord zjazdu – 480 m. Przekroczono granice bezpieczeństwa, ale nie było innego wyjścia.
Dopiero w ciemnej klitce, zwanej szumnie dyżurką, dowiedzieliśmy się, jak doszło do wypadku. Dwaj młodzi Słowacy 21 sierpnia weszli w Kazalnicę. W drugim dniu wspinania, podczas załamania pogody, idący jako pierwszy dziewiętnastoletni Milan H. z Bratysławy odpadł od ściany i po przeleceniu około 40 m poniósł śmierć na miejscu. Szarpnięcie wyrwało partnera ze stanowiska asekuracyjnego – haki jednak wytrzymały. Kolega zabitego zdołał wrócić na półkę skalną, gdzie znajdowali się uprzednio, i tam oczekiwał na pomoc.
Wyprawa ta – uznana za najtrudniejszą od czasów akcji na północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu, w czasie której zginął Klimek Bachleda – odbiła się głośnym echem w całym kraju.
Dziennikarze zgodnie podkreślali konieczność wyposażenia GOPR w nowoczesny sprzęt ratowniczy, a szczególnie zaopatrzenia w radiotelefony. Na wyniki nie trzeba było długo czekać. Jeszcze tego samego roku zaoferował swe usługi radiotechnik Wojciech Nietyksza, a skonstruowane przez niego radiotelefony „Klimek” (od K. Bachledy) i „Wawa” (od W. Żuławskiego) stały się jednym z podstawowych elementów goprowskiego wyposażenia.”…
(źródło: Michał Jagiełło, „Wołanie w górach”, Wydawnictwo „Sport i Turystyka”, Warszawa 1979)