W dzisiejszym wpisie na naszym blogu prezentujemy jeden z rozdziałów przygotowywanej do druku książki Zbyszka Piotrowicza o Sudetach. W rozdziale tym Zbyszek Piotrowicz opisuje jedną z trudniejszych akcji ratunkowych w Śnieżnych Kotłach.
Tak się składa, że w akcji tej brałem udział, oczywiście ze strony GOPR-u. Wypadek i potem prowadzona akcja, wzbudzały wiele kontrowersji i dyskusji. Z każdej ze stron wyglądało to inaczej. Pokazuje jednocześnie jak ubogo byliśmy wyposażeni w sprzęt, środki transportu i komunikacji. Rzecz jasna, ze strony GOPR-u popełniono wiele błędów.
Warto zatem „wczytać się” w opowieść Zbyszka. Jest ona bardzo, ale to bardzo pouczająca i chociaż od tamtego czasu minęło wiele lat, niektóre zachowania „ludzi gór” są wciąż aktualne.
Marian Sajnog
DWA SYLWESTRY W ŚNIEŻNYCH KOTŁACH
Poranek w chatce. Śnieżne Kotły. Zima. To ten moment, kiedy rozsądek mówi, że już trzeba wstać, ale trochę szkoda wypuszczać ze śpiwora przytulne ciepło.
Bo w chatce nad ranem jest zimno. Jedni jeszcze pochrapują, inni wiercą się i mają ten sam problem: poleżeć czy pójść za głosem pęcherza… A poza tym wiadomo, że kto pierwszy wstaje, ten rozpala w piecu. A jak rozpali, to będzie cieplej. I się chwilkę jeszcze poleży. No, ale w nieskończoność tak się nie da. Ktoś musi być pierwszy.
W końcu wstała Witamina1. Ubrała się i wyszła na chwilę z chatki, aby wysiusiać się nieregulaminowo, czyli za pierwszą zaspą. Po chwili wpadła do chatki, bardzo przejęta, z rewelacyjną wiadomością, że słyszała wołanie o pomoc. Na tak mało wysublimowany żart nikt nie dał się nabrać. Było rano. No, może nie za wcześnie rano, jak to po sylwestrowej imprezie. Komu by się chciało wychodzić w góry o świcie? He, he… Dobrze wiedzieliśmy, że chodziło o to, aby wyrwać towarzystwo z ciepłych śpiworów po stanowczo zbyt krótkiej nocy. Dziewczyna jednak była uparta, więc człapiąc rozwiązanymi buciorami, wygramoliliśmy się w ten mroźny poranek przed chatkę i… wyraźnie – jasna cholera! – usłyszeliśmy wołanie: „Pomocy!!!”.
Wspomnienie szampańskiej nocy było zbyt świeże, aby od razu potraktować to wydarzenie poważnie. Włodek2 wbiegł na większą zaspę w pobliżu, stanął w znanej ze starych fotografii pozie Klimka Bachledy i zupełnie serio zawołał: „Czekać spokojnie. Idziemy!”, czym wzbudził powszechną wesołość.
Groza sytuacji nie mogła jakoś do nas dotrzeć. Nie wiedzieliśmy, co się stało. A jeśli nawet doszło do wypadku, to w łatwym terenie czy gdzieś w ścianie? Przypuszczaliśmy, że to raczej jakiś zabłąkany i przestraszony turysta nie może odnaleźć szlaku. A może to jakiś głupi dowcip? Jakieś niedobitki sylwestrowej zabawy z Hali Szrenickiej zrobiły sobie spacer i robią jaja?
Pozbieraliśmy jednak trochę sprzętu, linę i ruszyliśmy w kierunku Kotła. Był pierwszy stycznia 1987 roku. Przez ostatnie dni spadło sporo śniegu i samo dotarcie do Kotła wymagało mozolnego wysiłku. Teraz już wyraźnie słyszeliśmy głos, który odzywał się co parę minut. Dochodził z Białego Żlebu. Cały kocioł nabity był śnieżnym puchem.
Po przekopaniu kolejnych kilkuset metrów dostrzegliśmy w połowie żlebu ciemny punkt, który zdawał się poruszać. Ryjąc w śniegu do pasa, weszliśmy w żleb od strony Suchych Baszt. Posuwaliśmy się wzdłuż ściany skalnej w obawie przed lawiną. Poniżej w Kotle ujrzeliśmy drugą ekipę, która szybko do nas dotarła. Byli to ludzie z chatki Pod Śmielcem. Kiedy my przekopywaliśmy się w górę żlebu, oni zaczęli zakładać poręczówkę u podnóża zachodniej ściany Baszt. Miała nam ułatwić transport.
W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że powiadomiony został GOPR. Na wieść o wypadku jedna osoba z chatki Pod Śmielcem zjechała na nartach do Jagniątkowa, aby zadzwonić do dyżurki i rodziny. Wiedzieliśmy już, że poszkodowanym jest Wojtek Lach, utalentowany wspinacz z Jeleniej Góry.
Do Wojtka dotarłem koło południa. Był przytomny, ale miał otwarte złamanie prawej nogi w połowie łydki i prawdopodobnie złamaną lewą nogę w kostce. Narzekał na dotkliwy ból i był przemarznięty. Wcześnie rano wybrał się w Kotły, aby zdjąć sprzęt wspinaczkowy, jaki zostawił na Zębie Rekina kilka dni wcześniej. Pokonał bez asekuracji krótką, choć eksponowaną, grań i był już niemal u celu, gdy spod raków urwał mu się śnieżno-trawiasty stopień. Spadł sześćdziesiąt metrów, a lecąc wzdłuż urwiska, zahaczył rakami o skałę. Wylądował wbijając się szczęśliwie pośladkami w miękkie śnieżne podłoże.
Na śniegu widoczne były ślady krwi, a wokół leżał porozrzucany sprzęt: dziabki i raki zerwane z butów.
Mieliśmy tylko kilka ampułek pyralginy, którą zaaplikowaliśmy Wojtkowi doustnie, po czym ubraliśmy go w kurtkę puchową i ściągnęliśmy na skraj żlebu, ciągle obawiając się, że polecą na nas masy śniegu zgromadzone w żlebie i wielkim nawisie na krawędzi Kotła. Na niewielkiej platformie wydeptanej w śniegu usztywniliśmy mu prawą nogę szyną chirurgiczną, którą przezornie zabraliśmy z chatki. Aby ulżyć Wojtkowi w cierpieniach i ułatwić sobie transport, obie jego nogi związaliśmy razem i usztywniliśmy dodatkowo dwoma czekanami. Wtedy czekany były dłuższe i proste.
Pozbierałem porozrzucany w żlebie sprzęt i zaczęliśmy opuszczać Wojtka do pierwszej poręczówki – po prostu zsuwaliśmy go po śniegu. Jedna osoba asekurowała go od góry na krótkiej linie wpiętej w jego uprząż, a druga ciągnęła za usztywnione nogi. Od czasu do czasu głupio pytaliśmy: „Boli?”. Tak dotarliśmy do podstawy żlebu.
Od tej chwili w akcji brało już udział kilkanaście osób. Nasze działania utrudniał wiatr i śnieg. Robiło się zimno i zapadał zmrok.
Próbowaliśmy różnych sposobów, aby przyspieszyć transport. Najpierw usadowiliśmy ofiarę na wielkiej łopacie przyniesionej spod Śmielca przez jeleniogórzan i ciągnęliśmy za jej trzonek. Potem udało nam się zrobić z nart prowizoryczny tobogan, który jednak co jakiś czas się rozlatywał. Transport trwał w sumie około dwóch i pół godziny. Niby to niedaleko, ale w tych warunkach do chatki Wielkanocnej dotarliśmy przed osiemnastą, w zupełnych ciemnościach. Nareszcie można było naszego pacjenta przebrać, ogrzać i zrobić mu opatrunek. I tu pojawiła się pewna trudność. Okazało się, że cała apteczka wypchana jest wielką ilością grubych, siermiężnych podpasek oraz kilkoma bandażami elastycznymi.
Rozciąłem śliskie od krwi spodnie Wojtka, przemyłem i zdezynfekowałem ranę, po czym obłożyłem ją baterią podpasek i zabandażowałem. Plastikowych butów, wobec podejrzenia złamań w okolicach stopy, postanowiłem mu nie zdejmować. Stanowiły dobre usztywnienie.
O siódmej Wojtek pił już gorącą herbatę, a my czekaliśmy na ekipę ratunkową z odpowiednim sprzętem do transportu. Ciepło chatki miało jednak i złe strony. Wojtek odtajał i zaczął mocno krwawić. Ból się wzmógł. Czekaliśmy.
Udana akcja i ciepła chatka spowodowały, że przypomnieliśmy sobie o karnawale. Wojtek starał się jakoś dostroić do naszych dobrych humorów na tyle, na ile może pysznie bawić się potłuczony człowiek ze złamanymi nogami. Mijały godziny, a euforyczny nastrój karnawałowo-ratunkowy powoli zmieniał się w coraz większe zniecierpliwienie. Wciąż czekaliśmy.
Około dwudziestej trzeciej do drzwi chatki zapukał Kaziu Śmieszko3 – „Cziwadze”, partner Wojtka z ostatnich wspinaczek i ratownik górski. Koło siedemnastej dowiedział się, że GOPR rozpoczął akcję, więc złapał narty i w Jeleniej Górze wsiadł w autobus. Z Jagniątkowa przybiegł szlakiem i bardzo się zdziwił, że nikogo z ekipy, która wyruszyła przed nim do tej pory nie ma. Kilka razy wybiegał do Kotła sprawdzając, czy nie słychać ratraka na koronie Kotła lub ekipy poszukującej chatki w ciemnościach i śnieżnej zadymce.
Wojtek leżał, ból narastał a krwawienie było coraz silniejsze. W tej sytuacji Cziwadze postanowił nie czekać i rozpocząć transport na własną rękę. Po raz kolejny rozpoczęliśmy konstruowanie toboganu z nart, lin i chatkowego materaca. Wojtek został zapakowany do śpiwora, opatulony kurtką puchową i przywiązany do nart.
Wyruszyliśmy około drugiej w nocy w pięć osób. Wymyślna konstrukcja prowizorycznego toboganu nie spisywała się jednak najlepiej: materac się zsuwał, narty rozjeżdżały, trudno było skoordynować ruchy ciągnących. Na dodatek wiatr nawiał świeżego, zmrożonego śniegu i transport bardziej przypominał bagienny survival niż sprawną akcję.
Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów, gdy niespodziewanie natknęliśmy się na goprowską ekipę ratunkową… z noszami, sprzętem w tych warunkach mało przydatnym.
Po przepakowaniu rannego na owe nieszczęsne nosze dalszy transport na ścieżce, którą latem pokonuje się w dwadzieścia minut, trwał kolejne trzy godziny. Niosąc nosze w cztery osoby, ryliśmy w śniegu wygodny trakt o szerokości półtora metra. O piątej nad ranem byliśmy w chatce Pod Śmielcem, gdzie oczekiwaliśmy na ekipę z toboganem. Wojtek leżał koło chatki, a my co jakiś czas zmienialiśmy się przy nim, aby go podtrzymać na duchu. Koło szóstej Wojtek zjechał do czekającej w Jagniątkowie karetki pogotowia. Do Wielkanocnej wróciliśmy bladym świtem.
W tym samym momencie Wojtek wjeżdżał na salę operacyjną. Mijała dwudziesta godzina od wypadku.
Kolejne powitanie Nowego Roku zaplanowaliśmy w tym samym miejscu i gronie.
Zasypana śniegiem ciepła chatka, las biały od lodowej szadzi i sympatyczne towarzystwo – czy można sprawić sobie większą przyjemność? Aby satysfakcja była pełna, w ostatni dzień starego 1987 roku pognaliśmy do kotła na spacery po żlebach i zabawy na kilkumetrowych lodospadach. Było mglisto. Podzieleni na małe zespoły, rozeszliśmy się po Kotle.
I wtedy spotkaliśmy Człowieka, Który Spadł.
Siedział na śniegu, wykazując wszelkie oznaki braku orientacji w czasie i przestrzeni. Jeszcze przed chwilą szedł grzbietem Karkonoszy z zamiarem dotarcia do schroniska Odrodzenie na sylwestrową balangę. Czy pomylił drogę, czy może buty miał zbyt śliskie, w każdym razie silniejszy podmuch wiatru rzucił go w jeden ze żlebów. Spadając z kolejnych progów zgubił czapkę, rękawiczki, fajkę, trochę się podrapał i potłukł.
Siedział teraz oszołomiony na śniegu, w gęstej mgle i nie bardzo rozumiał, dlaczego w niebie jest tak zimno. Przekonanie, że umarł, onieśmielało go do tego stopnia, że się w ogóle nie odzywał. Siedział i patrzył. Pierwszym objawem jego powrotu do ziemskich realiów było sprawdzenie, czy w plecaku wszystko jest na miejscu. Na szczęście dwie butelki żołądkowej gorzkiej – a jednak moce niebieskie zadziałały – były całe.
Człowiek, Który Spadł, oprócz nerwowej wesołkowatości, nie wykazywał żadnego uszczerbku na zdrowiu, co bez wątpienia potwierdzało ingerencję niebios. Oczywiście sylwestrową noc spędził z nami.
Po noworocznej imprezie jedna z butelek, które runęły w kocioł, została w chatce. Kiedy zjawiłem się w niej na wiosnę, nadal stała pełna w tym samym miejscu. A więc seria niewytłumaczalnych zdarzeń trwała nadal…
[1] Grażyna Kasprzyk – poznańska taterniczka, psycholożka i psychoterapeutka, absolwentka Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. W relacjonowanych czasach nosiła panieńskie nazwisko Nowak.
[2] Włodzimierz Jeżak – taternik, działacz harcerski, właściciel sklepu górskiego Alpin w Poznaniu.
[3]Kazimierz Śmieszko – jeleniogórski taternik i alpinista, ratownik GOPR, zdobywca, wraz z Krzysztofem Wielickim, dziewiczego wierzchołka Annapurny Południowej w Himalajach.
Autor: Zbigniew Piotrowicz