O JÓZUSIU Z JURGOWA

O JÓZUSIU Z JURGOWA
By Witek1303 - Own work, CC BY-SA 3.0 pl, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=40227728

O JÓZUSIU Z JURGOWA, CO ZOSTAŁ KARKONOSKIM GÓRALEM

O JÓZUSIU Z JURGOWA

Józef Miśkowicz  * 1.11.1929 w Jurgowie  –  +23.08.2008 w Kowarach

Po zakończeniu wojny Rząd Polski uznawany przez wszystkie kraje, wykombinował, że najlepszymi do osadzenie i spolonizowania Sudetów będą polscy Górale. Nawet ci, co jak Krzeptowscy uciekli z Zakopanego do Piechowic  nie z powodu AK, ale Goralenvolku. Górale  przyjechali, oglądnęli  domy, stwierdzili,  że ich owcom nie smakuje wyrosła na granicie karkonoska trawa i wrócili do siebie.  Naturalnie, wywożąc ze sobą poniemieckie dobra.  W tym okresie czasu popularna była ta anegdota:

Sołtys orze pole, a drogą idzie jego kum Jędruś i woła:
– Sołtysie, gwizdnijcie
– a dyć nie ma po co.
– Wasza córka wróciła z zachodu.
– Dyć wszystkie wracają.
– I przywiozła pełno rzeczy.
– Dyć wszystkie przywożą.
– I dziecko!
No i sołtys gwizdnął.

Nie powiodła się próba zasiedlenia Sudetów Góralami. W Sudetach pozostali  tylko nieliczni. Najczęściej tacy, co w swoich miejscach zamieszkania zadarli z sąsiadami lub władzą i woleli nie narażać się na rewanż.

O JÓZUSIU  Z JURGOWA
Józef Miśkowicz ur. 1.11.1929 w Jurgowie – zm. 28.03.2008 w Kowarach © RATOWNICTWO GÓRSKIE

I po tych wyjaśnieniach można rozpocząć historię Józusia, który urodził się w Jurgowie jeszcze za II RP.

Jako niemowlak i dziecko chował się zdrowo. Nie miał krzywicy i innych dolegliwości wieku dziecięcego. Okupację i Goralenvolk przeżył spokojnie. Rodzina nie wstąpiła do związku założonego przez dr Szatkowskiego i  Prezesa Krzeptowskiego, którego brat Adam  (ojciec Leszka) był uznanym polskim filmowcem, a w Goralenvolk piastował funkcję sekretarza  oddziału na Zakopane. (patrz Muzeum Tatrzańskie –  praca magisterska Wojciecha Szatkowskiego, str. 90 i str. 93 wiec w Rabce).

Po 1945 roku miał już tyle lat, żeby zabrać się do samodzielnej pracy. Ryzykownej, ale dobrze płatnej.

Józuś dla „Pana Hornika” został przemytnikiem.

Nazywał go „panem”, bo niepiśmienny Hornik, był właścicielem sklepu i młyna. Chodził z towarem i po towar na Słowację.  Milicja dosyć szybko wpadła na ślad tej grupy, ale nie miała dowodów. Komendant  Milicji  z Zakopanego wezwał wszystkich z Panem Hornikiem i przemówił do nich prawie po ojcowsku. Józuś tak opowiadał o tej rozmowie na Komendzie:

– „słuchejcie, wiemy dobrze, że chodzicie na przemyt. Nie złapaliśmy was jeszcze, ale złapiemy. I dlatego żeby uniknąć kłopotów mocie wyjechać Tatrów.  Gdziesik w Polskę. Nie będziemy was śledzić, ale tu nie ma dla was miejsca. Rozumicie?”

Hornik kiwnął głową i powiedział, że rozumieją.  Z Komendy poszli najpierw do „Rybnego” a potem na dworzec kolejowy,  gdzie wynaleźli pociągi z Zakopanego do Krakowa i dalej do Jeleniej Góry. Pan Hornik kupił dla wszystkich bilety, z domów zabrali własnej produkcji jedzenie i picie i pojechali na Śląsk. Bo to też przy granicy z Czechosłowacją.

W Jeleniej przesiedli się w pociąg do Karpacza, ale w Mysłakowicach dowiedzieli się, że zaraz będzie kontrola graniczna i trzeba mieć przepustki albo delegacje. Ponieważ ich nie mieli, wyskoczyli z wagonu i po kilku godzinach, po lasach, omijając posterunki WOP, doszli do Bierutowic. Na miejscu odnaleźli dom sołtysa Godynia, (czy też wójta).  Wypili z nim przywieziony samogon i wieczorem Hornik miał już przydzielony dom, a wszyscy byli  nie tylko zameldowani w Bierutowicach, ale i zatrudnieni  jako drwale w Lasach Państwowych.

Na drugi dzień pobrali od leśniczego piły i siekiery  i poszli w góry. Jak najbliżej granicy.

Niezauważeni przeszli  na stronę czeską, gdzie spotkali chłopa, który kosił trawę. Wdali się z nim w rozmowę po czesku i słowacku. Kosiarz  zaprosił ich do domu.  Usiedli w kuchni przy stole. Wypili po szklance samogonu. Czech zarządził, żeby żona zrobiła dla gości jajecznicę, a sam poszedł  do sklepu  po wódkę. Kiedy tak sobie siedzieli kurząc papierosy zobaczyli przez okno, że od osady jedzie zielony samochodzik wojskowy.  Rzucili się do drzwi i pobiegli w las, w kierunku granicy. Udało się! Nikt ich nie zaczepił.

Po tej przygodzie zrozumieli, że Czesi to nie Słowacy i z przemytu nic nie będzie.

Pan Hornik  kupił sobie konia i wóz i zaczął furmanić. Po schroniskach.  A Józuś przystał na pomocnika operatora w miejscowym kinie.  Po kilkunastu dniach pracy operator stwierdził, że pomocnik sam potrafi wyświetlać filmy i poprosił o przeniesienie do Jeleniej Góry.  Józuś został prawie kierownikiem kina „Śnieżka”.  Trwało to prawda tylko jeden sezon,  ale ten okres czasu Józuś wspominał z rozrzewnieniem:

– … „ codziennie świeżo uprana i uprasowana biła koszula, krawat, i kilka wczasowiczek chętnych do oglądania filmu z kabiny operatora.

Zapraszał tylko jedną tłumacząc się przepisami.

Kino to była wtedy jedyna dostępna dla ubogich kieszeni wczasowiczów rozrywka. Za dancing trzeba było już płacić i mieć pieniądze na zamówienia od kelnera.

Młody, przystojny Góral – operator,  na brak powodzenia u wczasowiczek nie mógł narzekać.

Po sezonie, zarząd kinematografii zażądał od Józusia świadectw szkolnych. Z podstawówki. Józuś takich nie miał i rozstał się z profesją operatora kina Śnieżka. Przy pomocy Hornika rozpoczął pracę w górach, na różnych fizycznych etatach. Pracował jako palacz – konserwator w Strzesze Akademickiej, w Domu Wycieczkowym w Karpaczu, na Hali Szrenickiej, gdzie przypomniał  sobie sztukę jeżdżenia na nartach.

Na sezon zimowy 1965/66 został ratownikiem sezonowym  Grupy Sudeckiej  GOPR.

O JÓZUSIU  Z JURGOWA

 

Kiedy pracował na Strzesze Akademickiej kierownikiem był mgr AWF Zbigniew Świderski. Józuś ożenił się, a jego żona była szefową kuchni schroniska. Dochowali się córki. I wtedy, w zimie 1962 roku poznałem się z nim  bliżej.

A było to tak: – w słoneczną lutową niedzielę byłem na dyżurze GOPR na Samotni. Około 9 rano przyszedł Józek. Elegancko ubrany. W czarnych półbutach, w marynarce i skafandrze, ale pod krawatem. I mówi do mnie:
– Odmroziłek sobie nóżki.
– A skąd idziesz ?
– z Bronka Czecha.
– No to kiedy je odmroziłeś?
– Ale ja idę od wczoraj
– Jak to od wczoraj?
– Bo przy Bronku mi się drogi pomyliły i wyszedłem na Słonecznik. Była mgła, to przesiedziałem do rana i teraz schodzę.

Poszliśmy do dyżurki. Oglądnąłem jego stopy.  Odmrożenie było niegroźne. Pierwszego stopnia.  Nie pamiętam, co mu zaaplikowałem.
Józek wypalił papierosa i poszedł na Strzechę.
Pomyślałem: –  lutowa noc pod Słonecznikiem.  Każdy inny by zamarzł, a on ma tylko lekko odmrożone stopy.

Potem Świderski został kierownikiem Hali Szrenickiej a Józuś poszedł za nim. Na hali był szefem kotłowni. I miał pomocnika. Z czasów kawalerskich zachował wielkie zainteresowanie płcią żeńską.

Kobiety podrywał swoją tężyzną fizyczną i górskimi opowieściami, w których był niezrównany.

Na przykład: – pytają się Józusia jak z jego zdrowiem w Sudetach. A on odpowiada, że kiepsko, bo kiedy tu przyjechał, to z Zapory w Karpaczu widział, jak na Śnieżce polski żołnierz podaje ogień czeskiemu. A teraz to tylko ich widzi jak zapalają papierosa, ale który któremu ogień podaje to już nie wie.

Lubił dziewczyny postawne, co to mają na czym siedzieć i czym oddychać. Pamiętam, jak na Halę przyjechała mistrzyni Polski w kajakach jedynkach. Sportsmenka robiła sobie treningi biegowe z Hali na Odrodzenie i z powrotem, z pięcioletnimi synkiem Świderskich na ramionach. Wychodziłem rano z wycieczką w góry, a Józuś stał pod schroniskiem i paląc papierosa wzrokiem pełnym uwielbienia śledził zawodniczkę zbierającą się do biegu na Odrodzenie. Podszedłem i pytam, co go zainteresowało?

– Jędruś, musze jom mieć!.

Poszedłem z grupą i za tydzień znowu jestem rano na Hali. Spotykam Józusia i pytam: – no jak tam? Poderwałeś ją?

Jędruś nie pytoj bom se narobił wstydu.

– Dlaczego?

– Ano, paniusia rano ćwiczyła z takim wielkim  kamieniem. To mowie ji: – paniusiu, pójdźcie do nos do kotłowni,  bo tam momy śtange. Paniusia przęsła i godo no to pokażcie co umiecie. Pomocnik wycisną w dwóch rękach 10 razy, jo dwadzieścia, a paniusia jedną rącką podniosła 20, potem drugą 20 i znowu tą pirsą 20. Jędruś! Wstyd!

W zimie 1970 roku pracowałem w Szklarskiej Porębie, w restauracji „Karkonosze”.

Jak miałem nocny dyżur to Józuś odwiedzał mnie, zostawiał narty w kącie biura i i szedł bez opłat wstępu na salę. Raz zrobił mi mały problem: – jacyś  goście zaprosili go do stolika. Po kilku godzinach przychodzi kelnerka i mówi, że Józek się awanturuje. Poszedłem na salę. Widzę jak Józek stoi nad stolikiem i głośno krzyczy na siedzące przy stoliku towarzystwo. Kazałem mu iść do biura. Gości przeprosiłem i pytam co się wydarzyło.

– Panie kierowniku, mówi jeden z nich. Pański znajomy opowiadał nam o pracy ratowników w górach. Opowiedział nam historię, jak przy jakimś zestawie ratowniczym pracuje jako „popuszczacz”.

O JÓZUSIU  Z JURGOWA
ZESTAW GRAMMINGERA I „POPUSZCZACZ” © S.A. JAWOR – ARCHIWUM | RATOWNICTWO GÓRSKIE

Za pierwszym razem jak to opowiadał, to było nawet ciekawe.  Drugi raz też wysłuchaliśmy. Ale jak zaczął trzeci raz to samo opowiadać, to poprosiliśmy go żeby przestał, bo to już znamy. No to się obraził i zaczął krzyczeć, że on mówi ważne rzeczy a my go nie słuchamy.

Po jakimś czasie zginęły mu narty.

A było to tak: – przyszedł jak zwykle. Postawił narty w kącie biura, obok plecaki i poszedł na salę. Po dancingu zabrał sprzęt, pożegnał się i wyszedł. Za jakieś pół godziny wrócił bez nart, popatrzył w kąt gdzie je stawiał i pyta:

 – a gdzie som moje narty?       

– Jak to gdzie? Przecież je zabrałeś.

Józuś usiadł przy biurku, zapalił papierosa i zamyślił się.  Po chwili wstał i mówi:

no to mi je ukradli jak wbiłem je w śnieg i poszedłem popatrzeć jak się biją. Ale wis…… nie żałuje  ich.  Źle skroncały w lewo.

Po roku 1970 pracował w schronisku „Odrodzenie”. Tam poznał swoją drugą żonę.

Z Odrodzenia powrócili do Karpacza. Pracował w Szkole Górskiej. Kiedy przeszedł  na emeryturę, pracował  jako  dozorca w Muzeum Sportu. Jego żona, z którą się rozszedł,  prowadziła dom wczasowy „Znicz”.  Ale na niedziele zapraszała go na obiad. Józek, niezależnie od tego gdzie pracował, niezwykle sumiennie podchodził do swoich obowiązków. Jego pracę wysoko ocenił ostatni jego pracodawca – Pan Kulig, dyrektor Muzeum Sportu w Karpaczu.

Pan Kulig powiedział, że na śp. Miśkowicu  można było polegać jak na Zawiszy.

W muzeum zatrudniał oprócz Józka jeszcze innego Górala, i obydwaj byli niezwykle sumienni w wykonywaniu swoich obowiązków.

Ostatni raz spotkałem Józusia w Karpaczu  na początku marca 2008 roku. Szliśmy od Bachusa do Mieszka. Narzekał, że …”jak się zapomni i za szybko ruszy, to go zatyka”. Mówił, że wybiera się do szpitala.

Józef Miśkowicz zmarł w szpitalu  w Kowarach, 28 marca 2008 roku. Żegnał Go Poczet Sztandarowy Karkonoskiej Grupy  GOPR, a na grobowcu jest  plakietka  „Ratownik GOPR”

Odszedł na wieczną służbę w wieku 79 lat.

Niech Mu ziemia karkonoska lekką będzie!

 

Tekst: Stanisław A. Jawor

Klub Seniorów Grupy Karkonoskiej GOPR.


Update: 30 czerwca 2018 r.

Avatar photo
O Stanisław Andrzej Jawor 10 artykułów
St. Ratownik Grupy Karkonoskiej GOPR - zmarł 26 grudnia 2022 r.