O KOCIE – RATOWNIKU
(urocze wspomnienie)
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszyscy sporo wiemy o „psach -ratownikach”, które podobnie jak ich przewodnicy (ratowniczki i ratownicy) są ważną cząstką ratownictwa tatrzańskiego i górskiego.
– Ale słyszał ktoś kiedyś o kotach, lub choćby o jednym „kocie – ratowniku”?
– Otóż, ja usłyszałem. I choć rzecz dotyczy naszego „Małopolskiego Podwórka”, to musiałem polecieć do odległego Chicago, aby mi tę śliczną historię przypomniano.
Na „110 urodzinach TOPR” w Chicago, gdzie tradycyjnie mnie zaproszono, spotkałem wielu starych (nie chodzi o wiek!) i nowych znajomych.
28 września 2019 roku do Amerykańskiego Muzeum Polskiego w Chicago przyszła między innymi Pani Marta Jaremkiewicz, rodzona córka śp. Kazia Fortuny (1933-2010) – niezwykle zasłużonego mechanika śmigłowcowego w Krakowskim Zespole Lotnictwa Sanitarnego i do końca życia aktywnego ratownika w Grupie Krynickiej GOPR. To właśnie Pani Marta przypomniała mi uroczą historię, której twórcami i realizatorami byli piloci i mechanicy Zespołu Lotnictwa Sanitarnego w podkrakowskich Balicach.
To była połowa lat 70-tych ubiegłego stulecia, a wszyscy piloci (Tadeusz Augustyniak, Zbigniew Łukasik, Janusz Siemiątkowski i Wiesław Wolański) i wszyscy mechanicy (Alojzy Wiejak, Marian Białecki, Władysław Bzukała, Kazimierz Fortuna i Antoni Okręglicki) oraz Maciej Miśkowiec z personelu medycznego – byli formalnie, bo wszyscy złożyli przyrzeczenie – ratownikami GOPR w Grupach: Tatrzańskiej, Podhalańskiej i Krynickiej.
Śmigłowce i samoloty sanitarno-ratownicze „garażowały” w odrębnym,wielkim hangarze, po lewej stronie płyty pasażerskiego lotniska PLL LOT w Krakowie-Balicach. W hangar wbudowane było także pełne zaplecze urzędnicze i pomieszczenia przeznaczone dla dyżurujących pilotów, mechaników i personelu medycznego. W góry leciało się właśnie z Balic. Dopiero z końcem lat 70-tych udało się zorganizować dyżurkę, pomieszczenia hotelowe dla załóg i stały dyżur śmigłowca w Zakopanem – przez większość dni w sezonie letnim i zimowym.
Ale wróćmy do Balic.
W pewnym momencie w hangarze i przyległych pomieszczeniach pojawiły się znaczne ilości myszy, których stale przybywało. Biegały wszędzie, i koleżanki (sanitariuszki) i niektórzy panowie obawiali się, że spotka ich los Popiela z Mysiej Wieży nad Jeziorem Gopło, tym bardziej, że prawo w tego typu instytucjach zezwalało jedynie na mało skuteczną i niehumanitarną metodę zwalczania gryzoni przy pomocy trutek. No i wreszcie ktoś z członków personelu postanowił wbrew przepisom postąpić „zdroworozsądkowo” i dostarczył do hangaru KOTA.
Kot, na początku nie przez wszystkich zauważony, zabrał się jednak do roboty.
Po miesiącu (nikt nie liczył ile kotek upolował myszy) niebezpieczeństwo „Mysiej Wieży = mysiego hangaru” zniknęło. Te myszki, którym udało się przeżyć – zmieniły miejsce zamieszkania. Wtedy cała załoga wiedziała już komu zawdzięcza u r a t o w a n i e od losu Księcia Popiela.
Nie wiem kto był inicjatorem, ale podejrzewam, że Kazek Fortuna, który miał niezwykłe poczucie humoru – rzucił „hasło”, które jednomyślnie przyjęto:
KOTEK z hangaru KZLS w Balicach został uznany za pełnoprawnego RATOWNIKA (w końcu ludzi uratował!)
– czego dowód załączam na liczącej ok. 45 lat fotografii, którą dostałem w Chicago od Pani Marty.
Ta autentyczna i moim zdaniem urocza historia zasługuje na uwiecznienie, dlatego Czytelniczkom i Czytelnikom „Ratownictwa Górskiego” – przesyłam ją prosto z Chicago.
Zawsze Wasz
Jan Komornicki