PIĄĆ SIĘ WYŻEJ
Kim są ci ludzie, bo, że są ludźmi, wiadomo. Można jednak od czasu do czasu spotkać wywody, że z punktu widzenia etyki czy innych relacji z bliskimi, są do pewnego stopnia odczłowieczeni. Zaś w osiągnięciach wspinaczkowych do strefy śmierci, jakby ludźmi nie byli.
To nie turystyka ani zabawa. To ciężka praca, porównywalna do pracy górnika czy hutnika lub nurka głębinowego. Osobowość tych ludzi ma kształt odmienny od tego, co przewidują podręczniki.
Wszystko z pozoru jest takie samo, do momentu gdy nie zaczyna zwyciężać poczucie głodu od wewnątrz, głodu do powrotu w góry. Do tych stosów atomowych wypiętrzonych na Planecie głazów, kamieni, lodu. Do zdziczałej zieleni orientu i kompletnie niedostępnych dla większości ludzi terenów globu. Gdy pną się dziewiczymi drogami ku ośmiotysięcznym szczytom, zaczynają uruchamiać ten swój gen nadludzki. Jakby podświadomie idą tam, gdzie kończy się życie, gdzie człowiek nie ma możliwości przetrwać a nieliczni jednak przetrwali. Wrócili na pięć minut do swoich bliskich, by natychmiast szykować kolejną wyprawę tam, gdzie wyżej już nie można.
Kochają innych tak, jak kochają górę. Nie mniej ani więcej i zupełnie tak samo. To nie są łatwe relacje ze zwykłymi zjadaczami chleba, którzy są mieszkańcami miast.
Piąć się coraz wyżej i wyżej, to pasja. Ale sama pasja, to byłoby za mało. Pasją też jest zbieranie znaczków.
We wspinaniu wysokim i najwyższym człowiek, prócz swego tytanizmu w dążeniu do celu, siły mięśni, odporności na brak tlenu, ma w sobie gen igrania z granicami wytrzymałości, z granicą pomiędzy życiem jeszcze a już śmiercią, śmiercią jeszcze a już życiem.
To jest ten wilczy zew, nieaktywny na ulicy miasta, ale wołający, gdy tylko zaczyna się wspinaczka najwyższa. To jest najwyższy stopień intymności, jaki człowiek może osiągnąć, związek dusz z własną śmiercią, nieistnieniem. To podjęty krok do przekroczenia własnych granic oraz granic egzystencji i istnienia. To wchodzenie w strefę, gdzie życia już nie ma a jednak zostało ono wniesione i trwa. Trwa na granicy zaświatów.
To jest wejrzenie, jak to powiedział Maciek Berbeka, na drugą stronę lustra.
Zobaczenie nie tyle, co tam jest, ale zobaczenie kim będę, kim się okażę na tę chwilę, kim wrócę do siebie, do innych, do miasta. Nie – jakim wrócę, bo to bywa przepłacane wysoką ceną utraty zdrowia, okaleczeniami, jeśli ze strefy śmierci wysokogórskiej człowiek wraca. Chodzi o to kim będę, gdy wrócę. Bo z pewnością nie tym samym człowiekiem, który wyruszył w tę podróż. Czy to jest próba pobicia tej wysokości, gdzie można porozmawiać z własnym nieistnieniem, choćby parominutowym?
Tego nie da się nikomu opowiedzieć. Tak jak nie można opisać niebotycznie majestatycznych i pięknych odczuć, gdy stoi się na wysokości 8848 metrów nad poziomem morza.
Nie chodzi o to, by opisać widoki malarskie czy zjawiska pogodowe, ale własne, osobiste, ludzkie odczucia. Tak intymne, że aby ich doznać, trzeba wejść w strefę osobistej śmierci i wyjść z niej żywym, do żywych.
Ingeborg Nałęcka-Ring
Autorką publikowanego tekstu jest Pani Ingeborg Nałęcka-Ring. Urodzona w Karkonoszach, związana z ludźmi ratownictwa GOPR od lat 70-tych. Dziennikarka, publicystka, pisarka. Człowiek pomagający ludziom. Współpracownik Marka Kotańskiego. Resocjalizator. Ratująca ludzi wykluczonych. Gór fanka z urodzenia.