
ŚMIERTELNA LAWINA
ŚMIERTELNA LAWINA, Karkonosze, Samotnia 2003 r.
Kolejna rocznica, wspomnienia wciąż żywe. Tak to pamiętam:
Szybko przepłukałem zlane potem pachy, patrząc jak po niebieskich goretexowych spodniach woda spływa na metalową klamrę skitourowych plastikowych butów.
Kurwa! Ale naniosłem tu śniegu! – zezłościłem się na siebie zastanawiając równocześnie nad tym, jak przez dwa piętra mogłem na butach wnieść tyle lodu, ciężko pnąc się po schodach – Zaraz będę chodził na boso po tych mokrych plamach, potem przemoczone skarpety wpakuję do adidasów i ostatecznie, zamiast odpoczywać po pięciu godzinach wspinaczki, będę przy pachnącym już w całym schronisku obiedzie walczył pod stołem z marznącymi na nowo stopami.
Spojrzałem w stare popękane lustro. Miałem na twarzy wypisane, wręcz wyrysowane, wyraźne zmęczenie zaznaczone ciężko przymrużonymi przekrwionymi oczami, różowymi od mrozu policzkami i zaznaczonym na czole szerokim śladem ściskającego głowę kasku, który paskami dociskał stale drapiącą twarz kominiarkę, która z kolei również pozostawiła na policzkach drobne zadrapania i odciśnięcia. Zmarznięte ręce wciąż jeszcze mrowiły oblewane ciepłą wodą. Nie miałem w nich stuprocentowego czucia i chyba stąd właśnie było to dziecięce wręcz, nieskoordynowane chlapanie po sobie. Z trudem obróciłem głowę wsłuchując się w trzeszczący odcinek szyjnego kręgosłupa.
Przez ledwo rozjaśniające pokój malutkie okienko patrzyłem na kolegów, którzy jako jedni z ostatnich zjeżdżali na linach po zakończeniu wspinaczki na „Niebieskiej Drabinie”. Przez sztywne i obolałe spierzchnięciem usta uśmiechnąłem się do siebie wspominając moje pierwsze pokraczne i nieefektywne wbijanie czekana w lód tego przepięknego lodospadu, mieniącego się w słońcu pięknymi błękitami.
Przed laty zabrał mnie tam Adam, który w Samotni był złotą rączką, a w duszy artystą, czyniącym cuda z chałupniczo topionego na poddaszu srebra. To niesamowite, że można pasjonować się i górami, i artystyczną obróbką tego niezwykłego metalu, bo jedno tak niemierzalne i bezkresne, a drugie tak precyzyjne, skrupulatne i jakoś tak dziwnie wzniosłe, jakby zupełnie nie z tej epoki.
Wyciągnąłem z kieszeni spodni zaparowany, mokry telefon i przecierając szybkę starałem się odczytać godzinę. Trzynasta czterdzieści cztery – zawiesiłem się na chwilę – Dobrze, że skończyliśmy pierwsi, bo nie będziemy długo czekać na obiad.
-
Lawina!!! Kurwa, lawina!!! Dawaj na dół! Wszyscy zasypani!!! Ja pierdole!!! – do pokoju wleciał zdyszany i nabuzowany adrenaliną Piotrek, który chwycił rzuconą przeze mnie na łóżko uprząż – Bierz sprzęt i dawaj, bo oni tam zaraz wszyscy poumierają!!!
- Kto?! Gdzie?! Co się stało?! – zesztywniałem z trwogi.
- Zeszła w Korytarzu! Kurwa, cały żleb wyjechał! Albo w Lejowym! Nie wiem, bo wszystko jest na dole! Wszyscy zasypani! Na pewno na lewo od Fajkosza!
W kilka sekund z powrotem wciągnąłem na siebie kompletnie mokrą koszulkę termoaktywnej bielizny, windstoperową bluzę, a na to kurtkę, na której już schodząc na pierwszym piętrze zaciskałem mocno wspinaczkową uprząż.
Po co ja biorę tę zasraną uprząż? – pomyślałem walcząc z obijającym się o ściany wąskiego zejścia sprzętem przypiętym do uchwytów biodrowego pasa – Dobra! Nie zaszkodzi przecież! Przecież może będą nas podpinać pod śmigło.
Wąskimi drzwiami wylecieliśmy równocześnie przed schronisko jak wystrzeleni z gigantycznej procy.
Szeroki, złowrogi jęzor skotłowanej lawiny odznaczał się wyraźnie na gładkich, bielutkich piargach ścielących się u podnóża obalanych błękitnym lodem skalistych żlebów skąpanych w ciepłym jeszcze słońcu zwolna chowającym się za granią polodowcowego kotła. Zdawałoby się, że w ułamku sekundy obiegliśmy staw jego lewą, południową stroną i stanęliśmy zdyszani przed zwałami skłębionych śnieżno-lodowych brył.
Wszystko już zastygło, jakby było oblane przeźroczystym lukrem. Spod śniegu wystawały dziesiątki fragmentów pozatapianych w nim kolorowych, pięknie plecionych lin, którymi zasypani ratownicy asekurowali się podczas wspinaczki. Niektóre odcinki były dłuższe, kilkumetrowe, inne króciutkie jak pętelka do przypięcia karabinka. Ani śladu ludzi. Spojrzałem kilkadziesiąt metrów wyżej, gdzie ratownicy krzątali się w kilku zwartych grupkach.
- Szukajmy po linach! – krzyknąłem do Piotrka rzucając się na kolana.
- Dobra! Idę tam wyżej, bo już chyba kogoś odkopali! – odkrzyknął znikając mi z oczu.
- Leć! Ja zostanę tutaj!
Chwyciłem w obie ręce najbliższą mi linę i pociągnąłem ze wszystkich sił w górę wykorzystując do tego cały ciężar ciała. Śnieg nawet nie drgnął, a ślizgające się po lekko przymarzniętej linie cienkie rękawice przypaliły mi delikatnie skórę na dłoniach. To nic nie da! – pomyślałem i błyskawicznie wyciągnąłem z plecaka łopatę lawinową – Odkopię to! Odkopię!
Z impetem wbiłem aluminiową łyżkę tuż obok kolorowego sznura. I jeszcze raz, i jeszcze mocniej, i znowu. Uderzałem raz po raz wkopując się coraz głębiej. Nagle spod małej grudki lodu wyłoniło się coś seledynowego. Co to?! – zdziwiłem się, ale też i ucieszyłem, bo kopałem zaledwie kilkadziesiąt sekund, a już na głębokości może dziesięciu centymetrów coś znalazłem. Przesunąłem łopatą kilka grudek, odgarnąłem zsypany śnieg, pościerałem dokładnie lód.
To była podeszwa plastikowego buta. Był inny niż te, które mieliśmy na stanie z GOPR-u, więc szybko zrozumiałem, że to musi być któryś z ratowników niemieckich. Kurwa! – przerażenie zmroziło mnie w ułamku sekundy – On musi być ze dwa metry pod powierzchnią skoro tu są jego stopy. Nie ma przecież szans na oddychanie, a jest tam już przynajmniej dwadzieścia minut!
Znowu w oszalałym tempie zacząłem kopać starając się wyobrazić sobie jego położenie i zaplanować sposób wydostania go spod śniegu.
Jest chyba pod lekkim kątem, nie zupełnie pionowo, może trochę na ukos, ale w kierunku ściany, więc jest nad nim więcej śniegu, niż gdyby leżał z głową w kierunku stawu! I wciąż z głową w dół! Kurwa! Krew rozerwie mu czaszkę! – myśli w popłochu przepełniały mi spoconą pod kaskiem głowę, którą przez wentylacyjne otwory mroził wzmagający się wiatr podnoszący coraz wyżej przerzedzane podmuchami tumany śnieżnych igieł.
Kopałem zapiekle uderzając to w zmrożony śnieg, to w coraz bardziej widocznego plastikowego buta. Kiedy po prawej stronie odsłoniła się kolejna klamra zobaczyłem tuż przy niej cienką bawełnianą szmatkę, która wyglądała jak część zwykłej chustki do przecierania okularów. Ściągnąłem rękawicę i chwyciłem w dwa palce jej drobny fragment starając się wyszarpnąć go ze śniegu delikatnymi, ale dość energicznymi ruchami. Zruszyłem to lekko odsłaniając ku mojemu zaskoczeniu ząbki czarnego błyskawicznego zamka. Spodnie – pomyślałem i szarpnąłem z całą siłą mając nadzieję, że takim właśnie ruchem przesunę nogę, czym być może skruszę całą warstwę oblepiającego ją śniegu.
Coś w tym wszystkim jednak nie grało, bo zamiast przy bucie, to po przeciwległej stronie od tej szmatki, ukazał się nagle fragment skóry. Co jest?! – zdębiałem znowu – Może jest tu ktoś jeszcze?! No tak, przecież wspinali się w dwuosobowych zespołach! To zamek kurtki! – zacząłem ściągać zębami drugą rękawicę. Powoli, precyzyjnie i delikatnie wyskrobywałem paznokciami każdy kryształek lodu chcąc zrozumieć, który fragment ciała odkopuję.
Wgryzając się coraz głębiej skostniałymi palcami, zacząłem powoli odsłaniać przymarznięte do białej skóry włosy, a potem kawałek zlodowaciałego ucha. Zrozumiałem, że to czubek głowy. Boże! Jak oni są blisko siebie! Jeden ma tu nogi, drugi głowę! – myślałem wpadając to na chwilę w panikę, to znowu racjonalnie myśląc i analizując położenie obu ofiar – Muszę się dokopać do nosa i ust! – przyspieszyłem ruchy.
Odkopywanie centymetra po centymetrze było zarówno irytujące, jak i pocieszające, bo dawało szansę na szybkie udrożnienie dróg oddechowych. Nagle zobaczyłem przebiegającego obok Grzesia, który kierował się na górę, gdzie z każdą minutą coraz bardziej wyłaniały się przysypane do połowy osoby z innych zespołów. Starając się wydostać ze śniegu, wyglądali jak oblepieni białą smołą.
- Grzesiu! – krzyknąłem mając nadzieję, że szybko ruszy w moją stronę – Pomóż mi! Mam tu chyba dwóch! Jednemu odkopuję twarz!
Grzesiu zrzucił rękawice jeszcze zanim przy mnie klęknął i już po kilku sekundach przedrapywaliśmy śnieg razem. Twarz zasypanego odsłaniała się miarowo. Miejscami była nienaturalnie spuchnięta, miejscami wklęsła, jakby coś ją od środka wysysało. Części skóry były pergaminowo blade, części przekrwione tępymi różnokolorowymi siniakami z przeschniętą krwią zatamowaną wcześniejszym uciśnięciem lodu. Po niespełna dwóch minutach odsłoniliśmy nosa i ust, które były kompletnie zakitowane zabetonowanym śniegiem.
- Kto to jest? – zapytałem Grzesia przerażony.
- Nie mam pojęcia, nie poznaję go! Kurwa! Nie oddycha! – zmarszczył brwi chwytając oburącz tył jego głowy, czym wyraźnie dał mi znak do pracy.
- Dobra, ja to powyciągam, a ty zawołaj tamtego! – wskazałem palcem błąkającego się po lawinisku Niemca, który trzymając się za głowę nie wiedział co ze sobą zrobić. Zrozumiałem, że ich górskie ratownictwo w Saksonii sprowadza się jedynie do ewakuowania wspinaczy z piaskowcowych skałek, a lawiny są dla nich zjawiskiem kompletnie nieznanym i przerastającym ich umiejętności i przygotowanie.
Z nosem poszło bardzo szybko. Przyłożyłem do niego usta, mocno ścisnąłem palcami nasadę i jednym solidnym wessaniem wciągnąłem i natychmiast wyplułem lód z jednej dziurki, a potem z drugiej. Zakrwawione sople w kształcie naboju wbiły się jeden obok drugiego w śnieg, zostawiając otwory jak w tarczy strzelniczej. Zawartość ust sukcesywnie wydrapywałem palcami śpiesząc się bardzo, żeby jak najszybciej wpuścić mu do płuc powietrze.
W tym samym momencie podszedł do nas przywołany przez Grzesia Niemiec i kompletnie skołowany patrzył w osłupieniu na woskową twarz swojego nieruszającego się kolegi. W pewnej chwili, za jednym mocniejszym ruchem, udało mi się wydobyć cały śnieg z jamy ustnej. Zatrzymaliśmy się na kilka sekundę w milczeniu obserwując jego usta i odsłoniętą przez Grzesia klatkę piersiową. Wciąż nie oddychał.
- Tell him to breathe!!! Tell him to breathe!!! – krzyczałem do zastygłego w bezruchu Niemca mając nadzieję, że ojczysty język skuteczniej wgryzie się w głowę nieprzytomnej ofiary.
- Atmen! Atmen! Atmen! – zaczął krzyczeć jak wściekły – Atmen Mirko, atmen!!! Ich frage Sie, atmen!!!
Trwało to może kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund. To Mirko! – pomyślałem – Nie rozpoznałem go, a przecież jedliśmy śniadanie przy tym samym stole!
Grzesiu starał się w tym samym rytmie uciskać przysypaną do połowy klatkę, po trochę odsłaniając ją spod śniegu. Ja zaglądałem Mirkowi do nosa i ust starając się znaleźć jeszcze coś, co mogłoby blokować przepływ powietrza. Przerażony Niemiec krzyczał płacząc w ciężkiej i nieodwracalnej niemocy.
Klęczeliśmy spoceni manipulując skostniałymi palcami. Grzesiu znów przemieścił się niżej, w okolice klatki piersiowej, a ja chwyciłem w obie dłonie lodowatą głowę Mirka i pomiędzy rytmicznymi krzykami nawołującego do oddychania Niemca, zbliżając moją twarz do zamkniętych, nieprzytomnych powiek. Ciężkim, niskim i przepełnionym gniewem głosem wypowiedziałem :
- Oddychaj, kurwa, błagam Cię, oddychaj! Mirko! Oddychaj, rozumiesz?! Oddychaj!!!
Ten nagle, jak na zawołanie, przeraźliwie i złowrogo charcząc, dynamicznie i z wielkim impetem ciężko zaczerpnął potężny haust powietrza, jakby w ostatniej dającej szansę na przeżycie sekundzie wypłynął z głębin najczarniej gęstwiny lodowatego oceanu. Powietrze błyskawiczną implozją wessało się do jego płuc diabolicznie świszcząc przez zamarznięte gardło, boleśnie przedzierając się przez szczeliny zaciśniętej mrozem krtani.
Dopiero teraz zobaczyłem jak wyglądał. Był siny, miejscami blady, poobijany, spuchnięty i nieregularnie podrapany.
Jego wiotka głowa bez jakiejkolwiek własnej kontroli przelewała się nam przez przemęczone pracą ręce. Odsłonięta szyja poodmrażana kawałkami przywartego do niej lodu sprawiała wrażenie, jakby się miała za chwilę rozerwać na drobne kawałeczki. Gołe, połamane obojczyki nienaturalnie naciągały skórę, jakby miały ją za chwilę przebić bryzgając dookoła pobudzoną właśnie do życia chłodną krwią. Przemoczona kurtka przyklejała się do skóry, a mokre, posklejane w nieładzie włosy jeszcze bardziej szpeciły cały ten i tak beznadziejnie dramatyczny obraz.
- Transport! Dajcie tu jakiś transport! – krzyknął Grzesiu – Dawaj! Odkopujemy go! I kontroluj oddech, żeby nam teraz znowu nie zgasł. Albo nie! Odkopuj tego drugiego, a ja tu kogoś zorganizuję.
- Jasne! – rzuciliśmy się do walki ze śniegiem.
Założyłem szybko rękawice. Energicznie chwyciłem kołyszącego się nad nami w mamroczącej cierpieniem niemocy Niemca i jednym silnym ruchem ściągnąłem go w dół do przyklęknięcia na kolana. Włożyłem w jego dłonie głowę Mirka i na migi nakazałem trwać w tym ustawieniu bez ruchu. Sam nabuzowany adrenaliną ruszyłem do odkopywania ledwie odsłoniętej spad śniegu nogi. Spojrzałem na lśniącą pięknym seledynem podeszwę wystającego buta, który bez ruchu tkwił równolegle na wysokości odkopanej twarzy, dokładnie tak, jakby go tam ktoś intencjonalnie wcisnął dla głupiego żartu.
Kopanie pomiędzy odsłoniętą wcześniej prawie nagą klatką piersiową, a sztywno osadzoną w lodzie nogą, było niezwykle trudne.
Dzieliło je zaledwie piętnaście, może dwadzieścia centymetrów, co zrobiło z tej pracy bardziej wiercenie, niż potocznie rozumiane odkopywanie. Z zewnątrz, czyli od przeciwległej do twarzy Mirka strony, wykopałem już dość sporą część śniegu, dzięki czemu noga zgięła się w stawie kolanowym i opadła w dół w kierunku stoku. Czując na plecach szybko spływające jedną po drugiej krople potu, nabrałem jeszcze większego tempa myśląc o tym, jak długo ten człowiek jest już tam bez dostępu powietrza.
Przeliczyłem, że od zejścia lawiny minęło już ponad trzydzieści minut, co w statystykach jasno wskazywało, że prawdopodobieństwo przeżycia spadło do niespełna trzydziestu procent.
Ta zarówno bolesna świadomość, jak i nadzieja na to, że wciąż są jeszcze szanse, nadawała tempa i zagrzewała do walki nie tylko z czasem, ale i samym sobą odczuwającym coraz dotkliwsze zmęczeniem i tak osłabionego czterema dniami wspinaczki organizmu. Mirko spoczywając w rękach wciąż nawołującego do oddychania kolegi, słabo i nieregularnie wydychał resztki ledwie widocznych skrawków pary. W końcu dokopałem się do uda.
To ważne, bo to kolejny zdobyty przyczółek. Zaraz będzie staw biodrowy i minę środek ciężkości! – pomyślałem z nadzieją na to, że być może szybciej uda mi się go wyciągnąć, niż odkopać – Dawaj, dawaj! – ponaglałem sam siebie – Co to?! – zamarłem znowu po kilku kolejnych sekundach – Gdzie jest pośladek?!
W miejscu, w którym powinienem wyczuć koniec kości biodrowej nie było już nic poza śniegiem. Kopałem dalej w coraz większym niepokoju. Kolejne pięć centymetrów w głąb, następne pięć, i jeszcze kilka, a potem znowu dziesięć, i jeszcze jakieś piętnaście.
Nic! Tylko śnieg i lód!
Ściągnąłem rękawice i wzdłuż materiału goretexowych, zamarzniętych na kość spodni, zacząłem wydrapywać paznokciami śnieg starając się dotrzeć do pasa, a potem do talii i tułowia. Coś mi w tym wszystkim jakoś przerażająco nie grało. Kierunek, w którym wraz z wybieraniem kolejnych garści śniegu przemieszczała się moja dłoń, po pierwsze zmieniał się na poziomy, a po drugie niebezpiecznie zbliżał się do ledwo żyjącego Mirka. Kurwa, żeby tylko nie byli pozaciskani linami – pomyślałem wyobrażając sobie jak w trakcie spadania kotłowali się z tym wszystkim, co było do nich przypięte i przywiązane, żeby w końcu po zatrzymaniu zamarznięte liny oplotły im szyje, brzuchy i zimne od braku krwi kończyny.
Obok nas w pośpiechu przemknęła milcząca grupka ratowników ewakuujących na noszach mamroczącego z bólu patrzącego w niebo obolałego człowieka.
Niespotykana prędkość ich marszu dawał znać, że nie jest z nim dobrze. Wzmagał się coraz silniejszy wiatr nawiewający z grani chusty białych obłoków, których mroźne jęzory pozostawiały za kołnierzem irytujące skrawki lodowych igieł. Te, po natychmiastowym roztopieniu się na powierzchni rozgrzanej pracą skóry, spływały w dół wyginając w nieznośnym bólu plecy. Czas przyśpieszał.
Kopałem, właściwie grzebałem w śniegu dalej. Ułożenie nogi i brak biodra wprowadzało mnie w coraz większe osłupienie. Wyglądało to tak, jakby ta noga była po prostu odcięta tuż poniżej pachwiny. W końcu, po kilku kolejnych minutach, przedzierając się coraz bardziej w prawo wzdłuż spodni, chwyciłem przylegający doń jakiś następny większy fragment zupełnie innego materiału. Na jego krawędzi wyczułem gruby, plastikowy zamek błyskawiczny. Szarpnąłem go energicznie i zorientowałem się, że wywołuje to jakąś dziwną reakcję. Nie mogłem jednak zrozumieć co się działo, jakoś dziwnie nie mogłem tego czegoś zlokalizować, zobaczyć, ocenić, choć równolegle, jakby to dziwnie nie zabrzmiało, wciąż to widziałem. Szarpnąłem znowu – to samo, też coś się dzieje. I jeszcze raz – tu też coś się stało, ale w dalszym ciągu nie wiedziałem gdzie.
Spojrzałem na Mirka, który wciąż nie łapał równego oddechu, a ten który chwytał i tak był i tak ledwo zauważalny. Nie wiem czy oddychał choćby na dziesięć procent. Z rozrywającym mnie żalem wpatrywałem się w jego woskową twarz myśląc o jego rodzicach, o jego bliskich, o jego kolegach z zespołu. Nie wiedziałem czy ma dzieci, żonę, czy jest z kimś związany. Znów mocno szarpnąłem materiał i ku mojemu przerażeniu zrozumiałem nagle, że to jest właśnie kurtka Mirka, bo na jego białej szyi, w rytm moich pociągnięć, delikatnie poruszył się jego kołnierz.
Jak to jest możliwe?! Jezu!!! Niech to tylko nie będzie on! Przecież to nie może być jego noga! To będzie oznaczać, że on jest po prostu zmasakrowany tam w środku!
I w tym właśnie momencie, dotarło do mnie, że on jest po prostu kompletnie, nieprzewidywalnie i niewyobrażalnie połamany. Jest zmielony przez tę zabójczą, ogromną i ciężką lawinę. Jeszcze pół godziny temu sądziłem, że jeżeli na górze jest głowa, to niżej będzie tułów, potem biodra, a na samym dole będą nogi. W tym jednak przypadku, wyłamana w stawie skokowym i obrócona o sto osiemdziesiąt stopni stopa była na wysokości jego twarzy, dziesięć, może piętnaście centymetrów od ucha, co oznaczało, że cała ta noga została wręcz wyrwana ze stawu biodrowego, a trzymać się mogła na resztkach ścięgien, mięśni i może jeszcze na skórze, której stanu nie mogłem w tej chwili ocenić.
Zarówno widok, jak i świadomość bólu, jaki podczas tego wypadku musiał ten niczemu niewinnemu człowiekowi towarzyszyć, były po prostu przygniatające, ciężkie i morderczo smutne. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, co można czuć w trakcie porywania przez setki ton śniegu zjeżdżających z ogromną prędkością w dół.
Każde koleje wbicie łopaty było związane z obawą o napotkanie czegoś równie nieprzewidywalnego, groźnego i zaskakującego. Uderzę w śnieg metr od człowieka, a mogę trafić na jego drugie kolano albo łokieć, albo nie wiadomo co jeszcze? – myślałem zaciskając usta na wykrzywionej przerażeniem twarzy. Po namierzeniu drugiej nogi udało mi się już w dość dużym stopniu wyobrazić sobie w jakim jest położeniu. Mogłem zatem jeszcze energiczniej przystąpić do pracy, choć sił miałem już coraz mniej.
Schłodzony wzmagającym się wiatrem pot przelewał się spod kasku przez twarz i wpływał po szyi za koszulę. Po kolejnych trzydziestu minutach odkopany Mirko leżał samotnie na krawędzi wyrytego przez nas dwumetrowej głębokości dołu. Niemiecki kolega szemrząc na granicy słyszalności wciąż jak mantrę powtarzał słowa „atmen, atmen, atmen” i wisząc nad twarzą Mirka, bezwiednie, jedną po drugiej, zrzucał na nią wielkie krople gęstych łez.
Podniosłem się na chwilę z kolan i prostując tułów poczułem piekące palenie w mięśniach pleców. W górnej części lawiny było widać dość duży ruch, bo wcześniej odkopani Niemcy, którzy byli zasypani tylko do połowy, nie wymagali transportu na noszach, a jedynie dość dobrej asekuracji przy zejściu z piargów. Przy jednym z nich, tym który był w wyraźnie ciężkim stanie, wciąż pracowali ratownicy. Nie mogłem dostrzec czy go reanimują, czy tylko przygotowują do ewakuacji. Chyba nawet nie chciałem tego widzieć, bo to mogło oznaczać, że walka ze śmiercią idzie już ostro na noże.
Obok mnie z łoskotem wylądowała pomarańczowa deska ferno. Grzesiu porządkując wszystko odrzucił na boki czarne pasy asekuracyjne. Poukładał klamry, wyrównał „walkmana”, czyli poduszki do usztywnienia głowy, i spojrzał mi w oczy sprawdzając czy jestem gotowy do włożenia Mirka w nosze.
Kilka minut później synchronicznie oplataliśmy już jego przemarznięte ciało pasami. Przytrzymywałem kolanem tę wiotką, połamaną chyba w wszystkich możliwych miejscach nogę. Grzesiu koordynował całą pracę wyszukując na twarzy Mirka skrawków oddechu. Kiedy wszystko było gotowe pojawiło się koło nas kilka osób i na zawołanie, w jednej chwili, unieśliśmy nosze w górę.
Równym, dynamicznym i pewnym krokiem ruszyliśmy w stronę schroniska, wypatrując oczekujących nas ekip medycznych, które zajmą się wykrzesaniem z niego jakichkolwiek oznak powrotu do życia. Po kilku minutach z trudem przekroczyliśmy ciasne drzwi schroniska i uderzeni ciepłem kuchennych oparów zaczęliśmy przeciskać się pomiędzy porozrzucanymi na podłodze ludźmi, sprzętem, apteczkami i mnóstwem pokrwawionych bandaży i opatrunków. Nagle ktoś przejął ode mnie nosze, a ja zostałem wypchnięty z powrotem na zewnątrz.
– Śmigło przyjmiesz! Będzie za sześć minut! Mi-2, idź na bulę! – wykrzyknął do mnie Romciu wciskając mi w ręce ogromne żółte gogle.
– Jasne! Za ile będzie? – dopytałem patrząc na malutkie, może metrowe wzniesienie o powierzchni czterech metrów kwadratowych, na którym bezpiecznie może wylądować ratunkowy helikopter. – Jest w środku ktoś od nas?
– Tak, Rysiu jest na pokładzie. Sześć minut! – odpowiedział spokojnie – Ale ja będę blisko jak coś. Jak będą jakieś większe podmuchy, to podejdę z tyłu i cię przytrzymam. Nie przestrasz się.
– Dobra. To ja się już ustawiam – przeskoczyłem przez ośnieżoną belkę ogrodzenia i podrzucając w górę garść śniegu dla sprawdzenia kierunku wiatru, ustawiłem się pod samym pagórkiem.
Dobra, obie ręce w górze to YES. Jedna w górze, jedna w dole, to NO – przypominałem sobie trenowaną godzinami na śmigłowcowych szkoleniach komunikację z pilotem.
Znad pokrytego smogiem miasta nadlatywał na małej wysokości malutki czarny punkcik. Obserwowałem go w skupieniu wyczekując pierwszych dźwięków silnika.
Śmigłowiec w akcji zawsze naznaczał ją czymś złowrogim, czymś przerażającym, czymś, co jest niestety bliższe nieodwracalnego, śmiertelnie niebezpiecznego. Śmigłowiec zawsze pokazywał, że nie walczymy już tylko o zdrowie, ale o życie.
Co chwilkę obracałem się w kierunku malutkich okien Samotni, żeby wyłowić z niej jakiekolwiek sygnały mówiące o tym, że ci, którzy o to życie właśnie tam walczą, są na wygranej pozycji. Jednak jedyne co widziałem, to krzątanina pozornie niewspółpracujących ze sobą małych ratowniczych zespołów, które chaotycznie pojawiały się to pod drzwiami, to na lawinisku, to gdzieś na udeptanych pomiędzy nimi głębokich śnieżnych ścieżkach.
Warkot silnika znów obrócił mnie w stronę miasta. Mocno pochylony w przód helikopter nadlatując z dołu ciął łopatami chłodne powietrze spływające po zalesionych zboczach tego pięknego polodowcowego kotła. Był wyraźnie poniżej wysokości, na której się znajdowałem. Rósł coraz bardziej wraz z charakterystycznym łopotem wirnika. Nagle zniknął pozostawiając jedynie stłumiony, jakby nieco odleglejszy dźwięk. Po kilku sekundach wyczekującego nasłuchiwania wyleciał z ogromna prędkością tuż nad moją głową zakręcając w lewo w nienaturalnym, niebezpiecznym przechyle.
Pilot przez ułamek sekundy popatrzył mi w oczy, po czym z hukiem wyrwał maszynę prawie pionowo w górę, aby zawrócić i po chwili znów znaleźć się na wprost mnie. W ułamku sekundy zawisł na mojej wysokości. Jak czający się do ataku drapieżnik tkwił nieruchomo w powietrzu na wprost mnie, w odległości może pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu metrów w linii prostej. Uniosłem w górę ręce tworząc z ciała literę YES, wskazując przygotowanie do przyjęcia maszyny. Maszyna powoli zbliżała się w moim kierunku powiększając się nienaturalnie.
Wytwarzany przez nią podmuch podniósł ogromny tuman śnieżnego pyłu, który błyskawicznie zatkał mi usta dusząc mnie potwornie mocno. Uklęknąłem na jedno kolano. Wiedziałem, że jestem w takiej pozycji mniej widoczny, ale byłem też świadomy, że pilot i tak polega głównie na swojej ocenie terenu, a przyjmujący jest tylko wskaźnikiem wiatru i sprawdzonego miejsca. Maszyna chwiejąc się wisiała na wysokości mojej głowy. Rysiu wraz z pilotem wpatrzeni w moje oczy pozostawali w kompletnym bezruchu. Poczułem, że Romek chwycił mnie jedną ręką za uprząż, a druga położył na moich plecach chroniąc mnie przed upadkiem od niezwykle silnych strug wtłaczanego do całego kotła powietrza.
– Bierz na klatę! – wrzasnął mi do ucha.
Potwierdziłem skinieniem głowy i znów spojrzałem na pilota. Dostrzegłem, że w bezruchu pozostaje tylko jego ciało i maszyna, natomiast sterowany przez niego wolant wychylał się we wszystkie możliwe strony. Helikopter pozostawał stabilny zbliżając się do mnie w niezwykłej, budzącej zdumienie i podziw precyzji.
Trzy metry, dwa, jeden. Powolnymi, zapraszających do siebie ruchami, podprowadzałem śmigłowiec nad malutki kopczyk. Drżenie powietrza dudniło mi w płucach, jakby ktoś włożył tam potężny basowy głośnik. Dziób trzyipółtonowego śmigłowca dotknął subtelnie mojej klatki piersiowej, po czym powili zaczną się po niej zsuwać stawiając na śniegu pierwsze koło, potem drugie i trzecie.
Z ulgą skrzyżowałem opuszczone ręce pokazując, że maszyna stabilnie osiadła dokładnie tam, gdzie zaplanowaliśmy jej lądowanie. Pilot uśmiechnął się do mnie nieznacznie i wyciągnął w moim kierunku uniesiony w górę kciuk. Uśmiechnąłem się przez popękane spierzchnięciami wyschnięte usta i z poczuciem dumy równo z Romkiem pobiegłem pod schronisko. Przeskoczyliśmy równolegle przez ogrodzenie. Romek zniknął wewnątrz budynku, a ja na pierwszą w tym dniu chwilę zatrzymałem się, zastanawiając nad tym, co mam robić.
Wbiegłem do sali Pod Orłem i popatrzyłem na stół, przy którym rano jedliśmy wszyscy śniadanie. Leżał na nim sprzęt do defibrylacji, wielka lekarska torba i goprowska kurtka. Wszedłem w lewo do głównego pomieszczenia, które zawsze tętni schroniskowym zgiełkiem przepychających się turystów, a wieczorami wypełnia się zapachem grzanego piwa i górskimi opowieściami pełnymi śmiechu, historii z niezwykłych wspinaczek, i głębokimi rozmowami, które zawsze rozpoczynają się wtedy, gdy pod podwieszonymi przy suficie połamanymi nartami zostają już tylko nieliczni.
Dzisiaj wyglądało to zupełnie inaczej. Całą salę wypełniały dwa nagie stoły, które były szczelnie otoczone ludźmi. Na tym w głębi leżał duży półnagi mężczyzna.
Nad jego odsłoniętą klatką tkwił pochylony zespół ludzi, z których jeden prowadził reanimację głęboko ugniatając połamaną już klatkę. Nie rozpoznałem kto to był. Wyglądał dziwnie. Miał bardzo ciemną cerę, jak naturalny Hindus. Był dobrze zbudowany. Wyglądał bardziej na kulturystę, niż na górskiego ratownika, zwłaszcza z obszaru Saksonii, gdzie ludzie głównie wspinają się w skałkach.
Na tym bliższym stole, między barem a kominkiem, leżał prawie nagi Mirko. Był blady, wręcz biały. Miał takie zwykle ciało. Nie był zbudowany jak typowy wyżyłowany górski twardziel, nie miał wyraźnie zaznaczonej klatki piersiowej, a jego ręce nie były wyrysowane żylastymi bicepsami budowanymi w kolejnych górskich akcjach. Wyglądał jak ratowany przez nas kiedyś turysta, który pierwszy raz wyszedł zza biurka z zamiarem zdobycia jednego ze ostrych żlebów w Śnieżnych Kotłach, co nieomal skończyło się śmiercią przez wychłodzenie, bo znaleźliśmy go naprawdę w ostatnich minutach. Wtedy, gdy ratowaliśmy go tam, pod Łabskim Szczytem wiedziałem, że walczymy o jego życie. Dzisiaj, kiedy sobie to przypomniałem stałem zatrwożony wiedząc, że Mirko jest w znacznie gorszej sytuacji.
– Strzelamy! – wykrzyknął stojący tyłem do mnie lekarz śmigłowcowy i przykładając do nagiej klatki Mirka dwie ogromne elektrody dał znak do wysłania weń elektrycznego impulsu.
Przeszyte prądem ciało uniosło się, właściwie wyrwało bezwiednie w górę, jak szarpnięte energicznie na niewidzialnych, niezwykle mocnych linach. Po chwili ze wstydliwym klaśnięciem opadło z powrotem na stół, nie dając żadnych oznak życia.
Ratownicy spojrzeli po sobie, a lekarz ponownie dał znak do wystrzelania kolejnej dawki energii. Dalej nic. Odwróciłem się i ze spuszczoną, ciężką głową wyszedłem na zewnątrz. Popatrzyłem w górę na krawędź kotła, gdzie z wielką prędkością przejeżdżał śnieżny skuter prowadzony przez Andrzeja. Każdy by go rozpoznał, bo nie ma w naszej grupie większego człowieka. Trochę mnie to zdziwiło, bo widziałem jak wyjeżdżał tam zaraz na początku akcji, czyli przynajmniej około godziny temu.
– Przynieś butlę tlenową ze śmigła! – wrzasnął do mnie Romek wychylając się przez drzwi.
– A gdzie jest? W torbie? – zapytałem widząc wcześniej, że lekarz zabierał ze sobą wszystko, co tylko mógł.
– Nie, torba jest w schronisku. Poszukaj tej, która jest na stałe w śmigłowcu!
Podbiegłem szybko do maszyny i wskoczyłem na pokład.
Klęcząc przeczesałem wzrokiem każdy centymetr kwadratowy stalowo-plastikowego wnętrza. Jeszcze raz, w drugą stronę, skanując punkt po punkcie od dołu do góry i od prawej do lewej. Wiem, że to znacznie lepszy sposób na poszukiwanie obrazami, bo odwrotny do tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni przez lata obcowania z czytaniem. Jest! – zauważyłem małą, może dwudziestocentymetrową metalową butlę przymocowaną do ściany grubą, stalową obręczą. Chwyciłem ją od spodu jedną ręką, a drugą, po zrzuceniu rękawiczki, zacząłem obmacywać szukając jakiejś klamry do zwolnienia zacisku.
Wyobrażałem sobie, że jest to tak samo prosty system, jak w przymocowanych na klatkach schodowych zwykłych przeciwpożarowych gaśnicach. Nic takiego jednak nie znalazłem. W popłochu powtarzałem te same czynności oglądając butle z każdej możliwej strony. Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni nóż, który tato przywiózł mi przed laty z Niemiec. Po raz pierwszy mogłem użyć go w realnej akcji, choć przez ostatnich kilka lat wiele przeszedł podczas szkoleń w jaskiniach, w ścianach, i innych dziwnych i trudnych miejscach. Rozłożyłem go na pół szukając krzyżakowego śrubokręta, którym chciałem odkręcić całą obręcz od ściany.
Zrzuciłem druga rękawiczkę i mocno przyłożyłem śrubokręt do łebka przyrdzewiały od starości śruby. Ani drgnęło. Śrubokręt przeskakiwał po coraz bardziej wyżłobionych nacięciach łebka. I znowu. Założyłem obie rękawice, żeby nie odczuwać bólu wrzynającego się w skórę niewygodnego narzędzia. Daje nic! Przycisnąłem najmocniej jak mogłem nacierając na ścianę całym ciężarem ciała. Bez skutku! Zdyszany rzuciłem nóż na podłogę i w zastygłej pozycji zastanawiałem się co robić. Przez małe okienko widziałem znów uniesione w górę uzbrojone w elektrody defibrylatora ręce. Ja pierdole! – zawrzałem w środku – Oni tam wszyscy poumierają!
Chwyciłem oburącz zawór butli, po jej obu stronach zaparłem się mocno nogami, i wyciskając z siebie wszystkie siły, które mogłem jeszcze nagromadzić, pociągnąłem zwalając się z łoskotem na pokład. Wyrwana butla uderzyła mnie spodem w klatkę, a zaworem w brodę, robiąc małą, piekącą rankę. Przetarłem twarz rękawem kurtki, na którym pozostała wąska smużka krwi, po czym błyskawicznie wyskoczyłem z śmigłowca.
Do schroniska miałem nie więcej jak siedemdziesiąt metrów, a już w połowie drogi poczułem straszny ucisk wiercącej boleśnie cały lewy bok kołki. Jeszcze tylko kawałek – powiedziałem do siebie w myślach, nie zwalniając ani na moment tempa – Dasz radę! Oni potrzebują tego tlenu!
Wpadłem na wpół zgięty do zatęchłej dużej sali. Romek natychmiast chwycił butlę przyglądając się jej z zaciekawieniem.
– Kurwa! Jak ty to wyrwałeś? – odchylił się z niedowierzaniem. – Dobra, nie ważne. Dzięki! – odwrócił się i podnosząc butlę w górę pokazał ja lekarzowi.
Znowu wyszedłem przed schronisko. Andrzej wciąż w oparach białych spalin przeczesywał grzbiet kotła. Ruszyłem w stronę lawiniska. Do barierki ogrodzenia podjechała akia ciągnięta przez drugi skuter. Wspólnie z innymi wyciągnęliśmy z niej kolejnego niemieckiego ratownika i po jakichś pięciu minutach wnieśliśmy go do pierwszego pomieszczenia.
W tym samym czasie ekipa śmigłowca rozpoczęła przygotowywanie do ewakuacji Niemca z głębi sali. Wiedziałem, że to wprost oznacza, iż Mirko już po prostu nie masz szans, bo w takich podbramkowych sytuacjach wpierw ratuje się tych, którzy bardziej rokują na przeżycie. Z lękiem spojrzałem na pierwszy stół. Przy Mirku stała już tylko jedna osoba, a reszta w pośpiechu torowała przejście dla poderwanego właśnie w górę tego drugiego. Kiedy wchodzili w drzwi w naturalny sposób przejąłem od nich nosze i wraz z innymi przenieśliśmy je ostrożnie na zewnątrz, i dalej do śmigłowca.
Załoga przypięła je w pośpiechu do pokładu i zaledwie minutę później przy maszynie zostałem już tylko ja. Spojrzałem pilotowi w oczy i w tym właśnie momencie z brezentowego worka, w który owinięty był poszkodowany, wyślizgnęła się bezwładnie cała zupełnie goła ręka, zwisając martwo na zewnątrz maszyny wprost przed moją twarzą. Z ogromnym wysiłkiem wsunąłem mu ją mocno pod lodowate biodro, oburącz przepychając w górę zwiotczałe nieprzytomnością ciało. Dociągnąłem pas noszy i ponownie porozumiewawczo skinąłem do pilota głową. Ten odwrócił się do przyrządów i natychmiast podkręcił obroty pracującego już i tak bardzo głośno silnika. Lotnicze spaliny wypełniły mi płuca. Odsunąłem się w tył i patrzyłem jak ogromna maszyna ciężko unosi się w górę, obraca o sto osiemdziesiąt stopni i z tym charakterystycznym, uderzającym dźwiękiem łopotu, oddala się od nas znów zamieniając w malutki czarny punkcik na oświetlonym resztami słońca horyzoncie.
– Stacja centralna do czterdzieści osiem! – krzyknąłem w radiostację. – Stacja centralna zgłoś się do czterdzieści osiem!
Głucha cisza. Przycisnąłem ponownie przycisk i usłyszałem długi dźwięk informujący o wyczerpaniu baterii.
Na pokładzie śmigłowca nie było naszego radia, a ja chciałem powiadomić centralę o tym, że śmigłowcem leci tylko jeden poszkodowany, a nie dwóch, jak poprzednio planowaliśmy.
Z hukiem wpadłem z powrotem do schroniska i natychmiast skierowałem się do biura. W malutkim pomieszczeniu stało goprowskie radio, przez które natychmiast podałem wszystkie informacje. Miałem jednak pewne trudności z usłyszenie tego, co mówił do mnie dyżurny.
– Wykręcam ci alarmowy – powiedziała pani Sylwia widząc jak się męczę z nasłuchiwaniem wydobywających się z głośnika trzasków.
– Bardzo dziękuję – odpowiedziałem patrząc w jej poważnie zatroskane oczy. Zarządza tym schroniskiem od lat. Nie jedno już przeżyła, nie jedno już w górach widziała, nie jednego doświadczyła, i na pewno lepiej ode mnie przeczuwała jak się to wszystko skończy.
Nagle do biura wpadł zdyszany młody człowiek. Miał może dwadzieścia pięć, może dwadzieścia siedem lat. Przepychając się łokciem przepchnął mnie sprawnie pod ścianę, po czym zwalił się ciężko na wąskim blacie, który był zawieszony nad malutkim biurkiem.
– Jest tu telefon?! – wrzasnął z obłędem w oczach.
– Telefon jest teraz zajęty – odpowiedziałem mu spokojnie patrząc na zdziwioną panią Sylwię.
– Jak to zajęty?! Tu zeszła lawina! – warknął z oburzeniem szukając w moich oczach zrozumienia i poparcia.
– I właśnie dlatego jest zajęty – powiedziała spokojnie pani Sylwia.
– Automat na korytarzu nie działa!
– Ten telefon jest teraz używany przez pogotowie górskie i nie można z niego korzystać – dodałem stając bliżej aparatu.
– Nie obchodzi nie to! – wysunął w moim kierunku głowę, jakby chciał mi się wgryźć w gardło – Ja muszę zadzwonić do Wrocławia! Do redakcji!!!
– Spierdalaj – powiedziałem powoli i spokojnie.
– Co?!
– Spierdalaj, mówię do ciebie. Nie rozumiesz? – ruszyłem delikatnie w jego stronę.
– Ja pana opiszę! Zobaczy pan! Ja mam legitymację prasową! – sięgnął pod kurtkę szarpiąc za zawieszona na szyi taśmę.
– Dobra, dobra, ale teraz musisz już stad wyjść – wypchnąłem go za drzwi jak pijaka z zadymionego baru.
– Ja tam zadzwonię – powiedziała spokojnie pani Sylwia łapiąc się za głowę – Wracaj na lawinisko, ja to załatwię.
– Dziękuję, pani Sylwio. Potem jeszcze przyjdę zadzwonić do domu, bo na pewno już coś przeciekło do mediów i się tam martwią.
Minąłem spokojnie przestraszonego dziennikarza i wyszedłem na zewnątrz. Spojrzałem w stronę zacienionego kotła i ruszyłem z pełną akceptacja wyraźnie trawiącego mnie już bolesnego zmęczenia.
Po kilku minutach byłem już po drugiej stronie stawu. W nienaturalny sposób pochyliłam się do przodu zwieszając ciało na wpół, jakbym pochylał się w bólu rwy kulszowej. Bieg z kolką i do tego w plastikowych butach jest jak pływanie ze związanymi nogami. Padłem na kolana i dysząc zimnym powietrzem popatrzyłem przez chwilę w górę. Uspokoiłem lekko oddech i znowu ruszyłem w górę.
Tuż u podnóża piargu minąłem się z Kuchcikiem, który wściekły zbiegał w przeciwnym kierunku.
– Ja pierdole! Mówili, że Łysy jest na górze! Ktoś po niemiecku mówił, że Łysy jest na górze! Kurwa mać!!! – mijał mnie wykrzykując trochę do mnie, trochę do siebie – Masz radio? Ściągnij Andrzeja z góry! Powiedz mu, że znaleźliśmy Łysego! Był, kurwa, cały ten czas pod śniegiem!!! Jeden metr pod śniegiem, rozumiesz?! Ja pierdole! Leżał sobie jak w łóżku, a my, kurwa, po nim chodziliśmy! Nie uratujemy go już!
– Nie mam radia! Padła mi bateria przy śmigle! – odpowiedziałem i w tym samym momencie zrozumiałem, że Tomek też był zasypany i leżał pod śniegiem przynajmniej dwie godziny.
W górnej części lawiniska było widać wielką, czarną, poruszająca się w miejscu plamę, utworzona ze skupionych w jednym, ciasnym miejscu ludzi.
Wyglądało to, jak duży kawał drążącej, ciemnej, gęstej masy, która w żaden sposób nie pasowała do tego głuchego, białego i martwego miejsca. Zdyszany, z trudem podszedłem do nich na odległość jakichś dwóch, może trzech metrów. Moje oczy z powodu tego, że byłem niżej, były ma wysokości butów i kolan kolegów, którzy klęczeli wokół leżącego na wznak Tomka, którego z powodu pięknych długich włosów nazywaliśmy Łysym.
Przez szczeliny pomiędzy pochylonymi nad nim kolegami widziałem jego wychyloną w tył głowę z otwartymi, sinymi ustami. Było już naprawdę zimno, a on miał kompletnie nagą szyję i zupełnie odkrytą klatkę. Chłopaki w dynamicznym rytmie dokonywali stałych zmian. Raz jeden trzymał nieprzytomną głowę stabilizując ją w nienaturalnej pozycji, to ktoś inny wtłaczał w nią głębokie hausty powietrza patrząc na martwo poruszająca się siną klatkę, to znowu jeszcze ktoś stabilizował całość zapierając się kolanami w wyślizgany od stałych ruchów śniegu.
Nikt tym nie dyrygował, nikt nie wydawał komend, nikt nie był tam szefem, nikt nie był prowadzącym. Ratownicy pracowali jak niezniszczalna, dobrze zaprogramowana, nowoczesna maszyna – ruch, impuls, zmiana, ruch, impuls, zmiana.
Tylko ten dramatyczny obraz okoliczności wokół pokazywał, że nie jest to symulacja, ani dobrze prowadzone szkolenie. Miałem wrażenie, że wszędzie dookoła nas świeci pięknie ogrzewające słońce, które swoją ciepłą czerwienią zachęca ludzi do powrotu do domów. Wydawało mi się, że tam po drugiej stronie gór, w Czechach, życie powoli płynie zamykanymi właśnie turystycznymi sklepikami.
A tylko tutaj robiło się boleśnie mroźno, wilgotno, ciemno i wietrznie. Śnieg wielkimi płatami przykrywał wszystkim przemęczone pracą ramiona. Ciężkie, ołowiane chmury zawisły chyba tylko nad nami. Ułożyły się w kształt ołowianej kopuły, która powoli przykrywała nas swoim niewyobrażalnym ciężarem. Wyglądało to tak, jakby miało się zawalić na nas niebo. Marmurowe miny każdego ze skupionych na pracy ratowników wskazywały, że rezultat tych działań jest już dawno przesadzony, ale nikt nie będzie zdolny do podjęcia decyzji o zakończeniu tego dramatycznego kontaktu.
W pewnej chwili z prawej strony, czyli tuż nad głową Łysego, pojawił się Jacek. Wiedziałem, że akcja dobiega końca, bo zbliżał się powoli, jakby od dawna wiedział co się tutaj dzieje. Zdawał się wszystko rozumieć. Poruszał się łagodnie, stanowczo, wiedział gdzie ma być, jak ma się ustawić, z której strony podejść. Robił coś przy nim jeszcze przez kilka minut, a wszyscy dalej kołysali się w swoim tantrycznym rytmie reanimacji.
Wie co robi – pomyślałem patrząc na jego ciepłe oblicze w lekko zaparkowanych okularach – jest przecież i doświadczonym ratownikiem, i niezwykle doświadczonym anestezjologiem. Zatrzymał się, uklęknął i w obie dłonie, w matczyny ułożeniu rąk, chwycił przelewającą się głowę. Nagle dostrzegłem Piotrka, mojego przyjaciela, który tak jak i ja, przyglądał się temu, zdawałoby się, wręcz mistycznemu, niezwykłemu kontaktowi.
Patrzył to na Jacka, to na szarą twarz w jego rękach. Wpatrywał się w niego ze smutkiem, żalem, rozgoryczeniem, patrzył bez nadziei, patrzył błagalnie, wręcz uniżenie. Znam go od lat. Razem wstępowaliśmy do pogotowia górskiego, razem trenowaliśmy, razem zjeżdżaliśmy kilometrami na linach, razem, patrząc na szrenickiego zachód słońca, nie raz piliśmy piwo po ciężkich dyżurach. Dzisiaj widziałem to tak, jakby on sam robił się od tego wszystkiego siny, ciężki i na wpół przytomny.
– Piotrek! – krzyknąłem mu do ucha szarpać go mocno za rękaw – Dawaj! Musimy transportować Niemców!
– Przecież już wszyscy zabrani! – zdziwili się jak wyrwany ze snu.
– Dawaj! Musisz mi pomóc! – szepnąłem go mocniej odciągając o jakieś dwa metry dalej.
Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że nie dla niego to robiłem, a dla siebie. To sobie chciałem oszczędzić dźwięku słów, którymi Jacek przerwie akcje. I nagle te ciężkie i nieodwracalne słowa padły. Usłyszałem tylko końcówkę zdania, które było dyktowane jak do protokołu po definitywnym zamknięciu ostrej sądowej sprawy:
„…akcja zakończona po trzydziestu czterech minutach reanimacji”.
Staliśmy z Piotrkiem wpatrując się we wszystkich w osłupieniu. Chłopcy po kilku sekundach bezruchu zaczęli przygotowywać akię do transportu. Ja podszedłem kilka metrów w dół, żeby zerwać małą gałązkę kosówki, którą zawsze mocuje się do noszy z osobą, która została pokonana przez górskie żywioły. Wyrywanie tego drobnego kawałka rośliny było dla mnie niezwykle trudne. Robiłem to powoli, mozolnie, nad wyraz dokładnie, delikatnie i starannie.
Nie chciałem, żeby się to ostatecznie oderwało. Nie chciałem chyba być w tej właśnie sytuacji, choć zawsze, kiedy oglądałem starszych ode mnie ratowników, którzy znosili z gór takie właśnie dramatyczne transporty, uważałem ich za tych, którzy już wszystko w górach widzieli.
Przyszedł chyba i na mnie czas, ale wcale nie było to nic, co miałoby przysparzać mi dumy, chwały, czy radości z przekroczenia wyższego, nieznanego nikomu poziomu. To było jak utrata dziecinnej radości, która zaczyna mieszać się ze świadomością oszustw, niesprawiedliwości i głupoty, która towarzyszy człowiekowi w każdym obszarze jego późniejszego, dorosłego życia. To była dorosłość, której się chce tylko do momentu, w którym zaczyna się ją rozumieć. I ja dobrze rozumiałem moment, w którym się znalazłem.
Przez chwilę pomyślałem o wczorajszym wieczorze. Łysy z uśmiechem na tej swojej młodej twarzy rozlewał whiskey do białych kubków z wyblakłym od tysięcy czyszczeń napisem PTTK. W końcu ułożyło mu się życie. Wyjechał na zachód, gdzie po studiach dostał dobra pracę. Znalazł sobie fajną dziewczynę. A ja zaprosiłem go na to właśnie szkolenie, na którym chciałem mu powiedzieć, że wspólnie zakwalifikowaliśmy się na kurs instruktorów ratownictwa górskiego.
Nie zdążyłem – pomyślałem odrywając z trudem pachnącą żywicą gałązkę – Kurwa, mogłem mu powiedzieć, mogłem mu wczoraj powiedzieć…
Podszedłem do akii, którą chłopcy powoli opuszczali w dół piargu. Delikatnie wsunąłem kosówkę za pas transportowy zaciśnięty na wysokości piersi. Przytrzymałem chwilkę cały transport wykorzystując to, że dokonuje tego smutnego przypieczętowania akcji. Starałem się zajrzeć przez zmarznięty lodem brezent w zakrytą nim twarz Łysego. Przypominałem sobie jego długie, gęste, jasne włosy, które pielęgnował od samego początku, kiedy poznaliśmy się zaczynając przed laty przygodę z ratownictwem.
– Ruszamy – powiedział Kamil, po czym lekko pchnął akię do przodu – Zmienicie nas na równym. My zjedziemy do stawu.
– Jasne – odpowiedziałem rozumiejąc, że dla niego było to równie trudne.
Po kilku minutach chwyciliśmy z Piotrkiem stalowe, czerwone dyszle akii. Ja z przodu, on z tylu. Po bokach stanęły dwie osoby, a reszta gęsiego ustawiła się za nami. Popatrzyliśmy na siebie przez dłuższa chwilę i na mój znak ruszyliśmy mozolnie zrywając spod cienkich płóz przywarty zwiększającym się mrozem śnieg.
Miałem wrażenie jakbym swoim struchlałym, zmęczonym i przeoranym organizmem ciągnął cały świat, który w zaciekłym uporze staje okoniem nie chcąc sobie dać wyrwać tego jedynego, słabego kawałka tych malutkich, zapomnianych dzisiaj przez Boga gór.
Śnieg krzyczał głośno spod zapadających się w nim ciężkich, oblepionych lodem butów. Brzęk odbijających się o siebie karabinków i innych metalowych części wyposażenia wspinaczkowego, bolał każdą nutą, jakby bezpośrednio uderzał w wystawiony na zewnątrz zraniony, bezbronny nerw. Pomiędzy tymi dźwiękami trwała martwa cisza, która była jeszcze bardziej bolesna, jeszcze bardziej dotkliwa, jeszcze bardziej słyszalna. Można było wręcz zobaczyć jej śmiertelnie milczące fragmenty, które pomiędzy podmuchami świszczącego wiatru, nadawały temu marszowi iście grobowego tonu. Wszystko wokół było dotkliwe, przerysowane, większe i odleglejsze, a zarazem bliższe i głośniejsze, choć wciąż trwało to pośród ciszy, które były wyraźniejsze, niż najwyższe dźwięki.
W końcu doszliśmy do barierki, która odgradzała nas od placu pod schroniskiem. Pomiędzy ciężkimi turystycznymi ławami przeciągnęliśmy akię i stanęliśmy pod drzwiami schroniska.
– Idźcie się zagrzać, chłopaki – powiedział Marek, który był z nas najstarszy i wiekiem, i stażem – Ja z nim tu zostanę, potem mnie ktoś zmieni.
Jeszcze raz myślą, przez gruby, pokryty cienką warstwa lodu brezent, popatrzyłem w twarz Łysego i w milczeniu wszedłem do rozgrzanego korytarza schroniska. W drzwiach biura stała pani Sylwia, która już wiedziała co i z kim się stało.
– Mogę zadzwonić do GOPR-u? – zapytałem.
– Oczywiście – odpowiedziała robiąc mi miejsce w wąskim, dwudrzwiowym przejściu.
– Niemożliwe! – krzyknąłem patrząc w ekran telewizora, na którym rozpalony do czerwoności młody prezenter nieudolnie omawiał nasze działania na lawinisku – Jeszcze nie wszyscy wrócili z gór, a ci już mają komputerową symulację!
– Żartujesz! – pani Sylwia weszła do pokoju.
Na całym ekranie rozpościerała się szeroka zsuwająca się po ogromnym himalajskim zboczu, lawina. W tle dumnie górowała oświetlona słońcem Śnieżka, której z Kotła Małego Stawu przecież w ogóle nie widać. Nic, co było przedstawiane w tym materiale, nie pasowało do rzeczywistości, poza tą jedną bolesną informacją o śmierci polskiego ratownika.
– Ty lepiej zadzwoń do domu, bo jak twoi rodzice to oglądają, to na pewno się martwią – podała mi słuchawkę wyłączając w tym samym momencie telewizor. Wybrałem numer.
– Cześć tato…
– No, cześć… Co tam u was? Nie wszystko poszło jak trzeba?
– No, nie, nie wszystko… Ja jestem cały, ale jeden mój kolega nie żyje… Dwóch Niemców jest w ciężkim stanie i nie wiemy co z nimi będzie. Jestem jeszcze w schronisku i pewno długo to jeszcze potrwa, zanim zjedziemy na dół, bo jeszcze policja i prokurator. Zadzwonię jutro, ok? Tu i tak wciąż nie ma zasięgu, a ten telefon jest potrzebny, bo nam trochę nawala radio.
– Jasne… Wyśpij się i może nie idź jutro do pracy. Świat się nie zawali, możesz wziąć zwolnienie.
– Rzeczywiście, tak zrobię. Dzięki. Pozdrów mamę…
– Dobra. Do jutra. Trzymajcie się tam…
Gardło zacisnęło mi się żelaznym, bolesnym uściskiem. Odłożyłem delikatnie słuchawkę wyobrażając sobie smutnych i przygnębionych rodziców, którzy przez całe te godziny siedzieli czekając na informacje o tym, że to nie ich syn zginął. Takich śmiertelnie zamartwionych domów było w tym dniu wiele.
Jedząc w pośpiechu pierwszy w tym dniu ciepły posiłek, zaglądałem przez okno wpatrując się w Marka, który czuwał przy zwłokach Łysego.
Chciałem jak najszybciej zjeść i zmienić go, jednak nie z troski o niego samego, ale z poczucia obowiązku nie pozostawiania Łysego samego tam, w tej zimnej akii na zewnątrz od jakiegokolwiek życia. Dwadzieścia minut później klęczałam już na zlodowaciałym śniegu. Po godzinie pod schronisko przyjechał skuter, wokół którego nagle zrobił się spory ruch. Kuchcik podszedł do mnie i razem podpięliśmy akię pod przygotowany przez niego system lin.
Trzymaj się, bracie – pomyślałem, ostatni raz dotykając brezentu nad jego klatką.
Gryzące spaliny skutera wyodrębniły światła czołowych latarek, którymi podświetliliśmy start transportu. Dwóch ludzi siadło na skuter, Kuchcik chwycił dyszle akii, reszta wsiadła do samochodu i wszyscy ruszyli na dół. Zostałem pod budynkiem sam. Światło z nad drzwi rzucało mój cień na wycięte właśnie ślady ostrych płóz. Spojrzałem na zegarek, była dziewiętnasta.
Idę się spakować – pomyślałem i po dłuższym milczeniu w bezruchu ruszyłem na górę. Dopiero teraz poczułem, jak ciężka od sprzętu uprząż ugniata moje biodra. Pakowałem się bez pośpiechu chcąc wypełnić czas tak, aby nie mieć chwili na bezczynne zastanawianie się nad tym, co się właśnie domykało. Skupiałem się na moim pozostawionym w śmigłowcu nożu. Może uda mi się go jakoś odzyskać? – myślałem wyobrażając sobie stojący we Wrocławiu opustoszały helikopter, w którym ktoś ściera drobne ślady krwi.
Około dwudziestej pierwszej podjechaliśmy pod stację centralną GOPR w Jeleniej Górze.
Wyskoczyłem z samochodu i z trudem podszedłem do schodów prowadzących do głównego wejścia, z którego wyszedł Krzysiu, szef szkolenia, oraz niekwestionowany guru wszystkich ratowników i wspinaczy. Stanął na wprost mnie, podał mi rękę i spojrzał w oczy kiwając powoli głową. Patrzyliśmy na siebie nie mogąc wydobyć ani jednego słowa. Ten moment nie zmierzał w żadną stronę. Nic nie miało się wydarzyć. Nic nie miało się zmienić. Nic nie miało być wypowiedziane. Tylko staliśmy i wpatrywaliśmy się sobie w oczy starając się zaakceptować fakt, że nasz powrót z gór jest przypieczętowaniem tego, że właśnie bezpowrotnie tracimy nadzieję na to, że zdołamy uratować tych, którym szliśmy z pomocą. Ile człowiek może powiedzieć bez słów… Jak wymowna może być bez słów rozmowa…
Tydzień później stałem zmęczony w zimnej cmentarnej kaplicy jako jeden z sześciu ratowników wybranych do szpaleru warty honorowej przy trumnie Tomka.
Staliśmy w milczeniu, równiutko jeden za drugim, utrzymując stabilny i niezruszalny szyk, który był częścią nieodwracalności tej bolesnej chwili, w której towarzyszyliśmy Tomkowi do tego zamykającego Jego historię momentu. Razem z Tomkiem zaczynałem przygodę w pogotowiu, byłem też z nim razem wtedy, gdy góry tę podróż dramatycznie zakończyły. Stałem teraz w otępiającej i szarej głuszy tego małego, okrutnego, śmiertelnego pomieszczenia, którego spokój od czasu do czasu delikatnie zakłócały szelesty ubrań wchodzących do środka przykurczonych smutkiem ludzi. Patrzyli posępnie na nieruchomą trumnę, klękali przed nią w drobnych szeptach i stawali grzecznie pod surowymi ścianami robiąc miejsce kolejnym osobom, które oddawały hołd temu młodemu człowiekowi.
Mała przestrzeń coraz bardziej wypełniało się ludźmi. Było ich mnóstwo. Tomek nie miał bliższej rodziny, jego rodzice już nie żyli, nie miał rodzeństwa, a reszta jakichkolwiek więzów krwi była rozsiana gdzieś po Europie. Mimo to, przyszły tu tłumy ludzi. Patrzyłem w ich zmieniające się co chwilę twarze szukając kogoś, kogo znam, a kto wymieni ze mną spojrzenie wspierając mnie choć o drobinę w lęku przed tym, że się zaraz przewrócę.
Starszy, około osiemdziesięcioletni człowiek przybliżył do mnie swoją przyprószoną siwizną głowę. Miał zmarszczoną, przybrudzoną i zmęczoną życiem twarz, która nie wskazywała, aby przez dziesiątki lat wydarzyło się w nim cokolwiek dobrego. Wyglądał na pewno znacznie starzej i gorzej, niż miał to w metryce. Pomyślałem, że mógł się tak postarzeć przez te kilka dni, w których ta mała społeczność żyła tym dramatycznym wypadkiem. Podsunął się do mnie jeszcze bliżej wyciągając usta tak, abym zrozumiał, że chce mi powiedzieć coś do ucha. Pochyliłem się lekko w lewo nadstawiając do niego całe ciało.
- Mordercy! – poniosło się echem po małej kaplicy – Mordercy! – powtórzył patrząc na mnie z obrzydzeniem i nieskrywanym wściekłym gniewem. Echo poniosło to dźwiękiem po każdym kwadratowym centymetrze odrapanych ścian kaplicy.
Po pogrzebie zostawiłem auto pod cmentarzem i wróciłem do domu piechotą.
Tekst: Tomasz Kozłowski
Zgodnie z życzeniem Autora, tekst – za udostępnienie którego bardzo dziękujemy – opublikowano w oryginale i bez nanoszenia jakichkolwiek poprawek.