SYLWESTER W CZARNYM KOTLE JAGNIĄTKOWSKIM
SYLWESTER W CZARNYM KOTLE JAGNIĄTKOWSKIM
Gdyby przeprowadzić badania na tym, co robią ratownicy GOPR w noc sylwestrową, to przypuszczam, że wynik byłby oczywisty: – to samo co reszta dorosłego społeczeństwa. Taki wynik ankiety jest do przyjęcia przez wszystkich, za wyjątkiem dziennikarzy. Dla nich ratownicy w Sylwestra powinni ratować. Jeżeli uratują – to dobrze. Lepiej jednak żeby były trupy. Im więcej tym lepiej. Jak na lawinie w 1968 roku.
Ileż to razy czytaliśmy jak to „rycerze błękitnego krzyża” nie tylko z balów, ale nawet z własnych ślubów, od weselnych stołów i łoży wzywani byli do akcji. Ciekawe, nigdy nie pisano co było z „matrimonium consumatum” ? Bo tak, jak w letni sezon ogórkowy potrzebny jest jakiś stwór kryptozoologiczny (jak potwór z Loch Ness), tak na Sylwestra konieczna jest akcja ratunkowa w górach.
Ale czasami życie, najlepszy reżyser, aranżuje sytuacje jakich i Hitchcock by nie wymyślił.
Tak było w dniu 31 grudnia 1989 roku!
Po kilkudniowym ociepleniu, pod koniec grudnia przyszedł srogi mróz i Wysoki (Główny) Grzbiet Karkonoszy zamienił się w wielkie lodowisko. Bez raków – ani rusz! A koniec grudnia to przecież ferie i pora na różne sportowe obozy. Prowadzone często przez mało odpowiedzialnych szkoleniowców, którzy góry traktują jak salę gimnastyczną. Tak mawiał do różnych trenerów w latach sześćdziesiątych legendarny Szatan czyli Jurek Janiszewski, na co najgrzeczniejszą odpowiedzią jaką otrzymywał było stwierdzenie: – Panie! My to mamy zdrowie!
A przecież nawet najlepiej wytrenowany sportowiec jest tylko mniej lub więcej doskonałą maszyną chemo-dynamiczną, z ograniczonymi rezerwami energetycznymi, które w kryzysowych sytuacjach wyczerpują się prawie natychmiast.
Tak też stało się z Małgorzatą i jej pięcioma koleżankami, które w dniu 31.grudnia 1989 roku, około godziny trzynastej, w pobliżu „Czeskiej Budki” przypadkowo odnalazł patrol WOP ze strażnicy Kamieńczyk. Wszystkie dziewczyny były wyczerpane, a stan Małgorzaty był bliski krytycznemu.
Żołnierze zawiadomili Stację Centralną.
Dyżurny poprosił o pomoc kierownika Stacji Przekaźnikowej na Snieżnych Kotłach. Ratownik ochotnik – Jurek Busse – wysłużonym, ale stale gotowym do jazdy ratrakiem powiózł je na Halę Szrenicką. Tam, ratownicy uprzedzeni o ciężkim stanie jednej z odnalezionych wyszukali wśród wczasowiczów lekarza. Kiedy ratrak z Kotłów dojechał do hali – wszystko było gotowe. Może nie na takim poziomie jak w Klinice Gemelli, ale dziewczynę odratowano. Po godzinie zabiegów lekarz zezwolił na transport uratowanych do Przesieki.
Jurek Busse zwiózł je do Kamieńczyka. Tam czekał na nie Rysiek Jędrecki, który UAZ-em GOPR zwiózł je do Przesieki. Po pięciu godzinach od zgłoszenia wypadku dziewczyny przekazano opiekunom.
I na tym można by zakończyć opis tej akcji, gdyby nie postawa opiekunów poszkodowanych z Centralnego Obozu Szkoleniowego PZLA w Przesiece. Otóż okazało się, że prowadzący trening na trasie Szklarska Poręba-Szrenica-Odrodzenie-Przesieka nie zauważył, że od grupy odłączyło się sześć zawodniczek i że pozostały w górach. Po powrocie do miejsca zakwaterowania w „Mimozie” w Przesiece, poszedł spokojnie na obiad, a zapytany przez dyżurnego stacji Centralnej czy wszystkie uczestniczki treningu wróciły z gór odpowiedział że nie, bo zauważył kilka niezjedzonych porcji, pozostawionych przez obsługę na stołach. Nie trzeba dodawać, że gdyby nie przypadek i natychmiastowa pomoc, to mielibyśmy nowe Pilsko.
Zbulwersowani taką postawą opiekuna ratownicy zawiadomili Prokuraturę i powiadomili o tym zainteresowanych.
Nie wiemy co zrobił Prokurator, ale zainteresowany zareagował natychmiast i około godziny 23 zjawił się w Stacji Centralnej w towarzystwie drugiego działacza. Panowie chcieli rozmawiać z ratownikami, którzy zaopiekowali się zawodniczkami. Być może, że mieli zamiar zrobić to, co policja amerykańska nazywa „zakupem kontrolowanym”.
Do rozmowy jednak nie doszło, bo ratownicy nie cierpią facetów, którzy swoim niedbalstwem przyczyniają się do wypadków w górach. Nie było ich zresztą w Stacji Centralnej, bo w tym czasie w Czarnym Kotle Jagniątkowskim ratowali innego młodego sportowca.
Tomek, wioślarz bydgoskiego „Wiślana” też uczestniczył w treningu, ale z Karpacza, przez Odrodzenie i Śmielec do Michałowic. Jego opiekun – pan Grzegorz Jankowski – już na początku trasy zauważył, że zawodnik ze względu na złe obuwie odstaje w tyle od grupy. Przydzielił mu więc kolegę, który miał mu towarzyszyć. Kiedy jednak na Smogorni zauważył, że obydwaj pozostali w tyle, poprosił żołnierzy WOP by przekazali zawodnikom, że mają wrócić do Karpacza i autobusem dojechać do Michałowic.
Chłopcy chcieli jednak dobiec tam górami. Wierzyli, że wolniej, ale dobiegną. Nie chcieli przerwać treningu, który w klubie jest czymś jak bal sylwestrowy. Biegli więc dalej. Na Odrodzeniu dowiedzieli się, że grupa jest przed nimi 20 minut. Przyśpieszyli.
Kiedy nad Czarnym Kotłem Jagniątkowskim zaczęli zbiegać w dół niebieskim szlakiem Tomek się poślizgnął. Nie zatrzymały go krzaki kosodrzewiny. Osunął się prawie na dół Czarnego Kotła.
Osiemdziesiąt metrów niżej i ponad siedemset metrów zsuwania się po zlodowaciałym śniegu.
Można śmiało powiedzieć, że życie uratował mu żołnierz WOP ze strażnicy „Przesieka” st. Szeregowy Ryszard Borowy, który zawiadomiony przez kolegę Tomka zszedł do rannego, oddał mu swoją kurtkę, rękawice i czapkę, i przez radiotelefon zawiadomił strażnicę, skąd informację o wypadku przekazano dyżurnemu w schronisku Odrodzenie Stefanowi Szczurowskiemu.
Stefan powiadomił Stację Centralną i razem z kandydatem na ratownika Leszkiem Gorczycą poszedł na miejsce wypadku. Ponieważ nie mieli raków, zabrali narty, które na zlodowaciałym śniegu trzymają lepiej jak „bose” buty. Wszystko szło dobrze, do schodzenia do Kotła. Na zboczu Leszek stracił panowanie nad nartami i poleciał w dół. Zatrzymał się na pniu. Mimo bólu kręgosłupa do końca uczestniczył w akcji, a kiedy na drugi dzień zgłosił się do lekarza stwierdzono u niego „złamanie pierwszego kręgu lędźwiowego pierwszego stopnia”.
Stefan pożyczył raki od Wopistów i zszedł w nich do poszkodowanego.
Przyznaję, że nawet dzisiaj, niemal 30 lat po akcji, wstydzę się pisać, że ratownik GOPR pożycza raki od żołnierza. Ale takie to były czasy, takie były realia naszej Grupy. W tamtych latach wpływowi reformatorzy we władzach naczelnych GOPR rodowodem z Zakopanego twierdzili, że Karkonoszom sprzęt specjalistyczny nie jest potrzebny, bo (cytuję) … „całe problemy skalne Karkonoszy można zamknąć w jednej dolinie tatrzańskiej”.
Inna rzecz, że ówczesne Naczelnictwo naszej Grupy nie miało siły przebicia i nie potrafiło właściwie przedstawić problemów z jakimi spotyka się w Karkonoszach. Stało się to możliwe dopiero po zmianie Naczelnika.
Stefan z Leszkiem zaopatrzyli rannego i czekali na przyjście ratowników ze Stacji Centralnej.
Zawiadomienie o tym wypadku w Stacji Centralnej przyjęto o godzinie 18:00. Pół godziny później, mimo że to wieczór Sylwestrowy, zjawili się już pierwsi ratownicy: Tadek Miksiewicz, Marian Sajnog, Paweł Wojnarski i Andrzej Jawor.
Z magazynu ratownicy pobrali 2 liny podciągowe, 3 czekany, 2 długie latarki, a zamiast raków – od Włodka Kosterkiewicza, magazyniera a zarazem dyżurnego Stacji Centralnej – błogosławieństwo na drogę. O 19:20 wysłużona komandorka powiozła nas do Jagniątkowa i leśnymi drogami do tak zwanej „Zawracalni.” Dalej trzeba było iść pieszo.
Początkowo szło wszystko dobrze.
W „wysokim lesie” śnieg był wprawdzie twardy, ale górskie buty „zawraty” znajdowały na nim oparcie. Dosyć szybko doszliśmy do miejsca, gdzie szlak czarny odchodzi od niebieskiego, i po kwadransie, wzdłuż Wrzosówki weszliśmy na otwartą przestrzeń Czarnego Kotła.
Skończył się las. Weszliśmy na szczery lód, na którym nasze nogi rozjeżdżały się we wszystkich kierunkach. Tempo podchodzenia spadło.
Kiedy z trudem posuwaliśmy się po kilkanaście centymetrów do przodu, obok nas jak burza przeleciał Kaziu Smieszko, który dojechał samochodem Klubu Wysokogórskiego. Jego buty uzbrojone w raki pozostawiały na lodzie ledwo widoczne nakłucia. W jasną, sylwestrową noc widzieliśmy, jak jego sylwetka oddalała się coraz szybciej w kierunku zachodnich ścian kotła.
Wreszcie doszliśmy.
Wioślarz, mimo kilkugodzinnego oczekiwania na pomoc, wyglądał dobrze. I tylko umocowane na szynie i sterczące w bok ramię utrudniało najpierw umieszczenie go na toboganie, a potem transport wąskim holwegiem. Musieliśmy raz po raz zatrzymywać się, bo usztywniona ręka zahaczała o gałęzie krzaków.
Kiedy byliśmy niedaleko drogi na której stał samochód, przez radio usłyszeliśmy głos Mariana, który gdzieś się nam zapodział w czasie podchodzenia do poszkodowanego.
-Panowie! Bateria mi się skończyła! Nie wiem gdzie jestem! W głosie było słychać wyraźnie nutkę niepokoju.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Stanęliśmy. Idący równo ze mną Szczurowski poświecił latarką na zegarek. Była 23:58. Wziął do ręki mikrofon i prosząc kolegów o ciszę powiedział:
– W Nowym Roku Marian, w Nowym Roku! Widocznie Twój zegarek się spieszy. Poczekaj, nie ruszaj się z miejsca. My też zaraz do niego dojdziemy.
Nie przypominam sobie, by Marian w czasie tej akcji używał fal radiowych. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania, stał tam już i przeklinał polskie baterie, które nie wytrzymują jednej akcji. Nasze, tej samej firmy świeciły dalej.
Do Jeleniej Góry wróciliśmy dwoma samochodami na godzinę 1:40. Najwyższy czas na otwarcie butelki szampana i złożenie sobie życzeń.