Tak jak napisał Kolega Marian Sajnog w swym komentarzu do naszego wpisu na blogu zatytułowanego „Tajemnicza akcja ratunkowa” – nie chodzi nam o wyjaśnianie przyczyn katastrofy lotniczej sprzed 44 lat. Naszym zamysłem było i jest uchronienie od zapomnienia udziału ratowników GOPR w akcji, która po tej katastrofie nastąpiła.
Interesuje nas również, z czysto technicznego punktu widzenia, JAK tę akcję przeprowadzono w dobie prymitywnego wyposażenia GOPR i przy braku łączności. W momencie katastrofy radiotelefony dla GOPR były jeszcze w produkcji, a Grupa Beskidzka GOPR nie miała ich wogóle.
Ponieważ nasi Starsi Koledzy, którzy byli w akcji na Policy, osiągnęli w międzyczasie wyższy od emerytalnego wiek, lub niestety już od nas odeszli – postanowiłam sięgnąć do lektury „Sygnałów z Gór”. W myśl przysłowia „kto szuka ten znajdzie”, znalazłam obszerny artykuł napisany przez wieloletniego Naczelnika Grupy Beskidzkiej GOPR – Mariana Tadeusza Bieleckiego.
Książka była wydana w roku 1973, czyli artykuł M.T. Bieleckiego został napisany najdalej w 4 lata po katastrofie na Policy. Artykuł przepisałam i w całości publikuję.
Udział GOPR w akcji na Policach
Słuchacze programu naszej TV w dniu 1 kwietnia 1969 roku z mieszanymi uczuciami przyjęli informację o szczęśliwym wylądowaniu samolotu na warszawskim placu Defilad. Nikt wówczas nie przypuszczał, iż ten prima-aprilisowy żart poprzedzi tylko o jedną dobę naszą największą katastrofę lotniczą, która mając miejsce na terenie Beskidu Wysokiego, stanowi również naszą największą katastrofę na terenie gór.
Nic, co ważnego w górach, nie dzieje się bez udziału GOPR, tak więc i w tym wypadku nie obyło się bez naszej pomocy. W dniu 2 kwietnia 1969 roku o godz. 15.20 wyleciał z Warszawy samolot pasażerski AN 24 z pięćdziesięcioma kilkoma pasażerami na pokładzie i miał lądować o godz. 16.15 w Krakowie.
Leciał zgodnie z kursem, przy prawidłowej szybkości i wysokości. Nagle już nad Balicami urwał się kontakt radiowy i radarowy samolotu z wieżami kierowania.
Nie jest naszym zadaniem odpowiedź na pytanie – co zdarzyło się tam w górze nad Krakowem, dlaczego samolot poleciał jeszcze dalej (60 km) na południowy zachód, jaka tragedia rozegrała się na pokładzie, dlaczego leciał tak nisko, iż nie pokonał już zapory: wznoszącej się tu na wysokości 1369 m kopuły Polic.
Do nas należy zarejestrowanie najsmutniejszego efektu tego wypadku, mianowicie przetransportowania zwłok do położonego u podnóża Polic przysiółka Podpolice.
W środę, wspomnianego dnia, mieszkańcy tych domostw góralskich usłyszeli kilkanaście minut po godz. 16 warkot nisko lecącego samolotu, a niemal zaraz potem odgłos detonacji z kierunku szczytu Polic.
Zarówno sam szczyt jak i jego stoki ukryte były w zwale kłębiących się od wysokości ok. 1150 m ciemnych chmur, które wytrząsały z siebie resztki śniegu na beskidzkie pasma. Wiał dość silny wiatr – ok. 36 km/godz.
Tuż po huku, z położonej u podnóża Polic gajówki Kotliny popłynął z mało sprawnego telefonu pierwszy meldunek o katastrofie. Zaalarmowane zostały jednostki MO, służba zdrowia i wojsko. Nie czekając jednak na ich przybycie, okoliczna ludność samorzutnie wdzierała się różnymi ścieżkami i lasem porastającym strome w tym miejscu stoki Polic, aby jak najszybciej dotrzeć do miejsca katastrofy. Poruszanie się utrudniał jednak sypki śnieg, którego warstwa na miejscu wypadku przekraczała 1 metr. Nikomu jednak idącemu od dołu nie udało się natrafić na ślady, mimo że widoczność poprawiła się niemal natychmiast po detonacji i z przysiółka u podnóża góry można już było dostrzec omiecione z okiści świerki tuż pod szczytem.
W odległości 2 km w linii prostej od miejsca katastrofy znajduje się małe schronisko PTTK na Hali Krupowej, w którym gospodarzy znany taternik i ratownik GOPR – Wojciech Stonawski. Został on zaalarmowany przez służbę leśną i ze sprzętem ratowniczym wyruszył przez szczyt Polic natychmiast na miejsce wypadku. Wdrapał się na oblodzoną, 25-metrową wieżę pomiarową stojącą na szczycie, lecz i stąd nie można było niczego dostrzec: czuć było tylko zapach benzyny.
Wobec tego uformował tyralierę z kilku przybyłych wraz z nim osób, która poczęła schodzić północnym stokiem wprost w dół, kierując się przede wszystkim charakterystycznym zapachem, który raz był dobrze wyczuwalny, potem znów zanikał. Kluczono wśród rozłożystych i silnie ugałęzionych smreków, plątaniny wiatro i śniegołomów, korzystając z istniejącej jeszcze wówczas dość dobrej widoczności.
O godz. 18.45 tyraliera natrafiła na pierwsze ślady: rozrzucone kartki z francuskiej książki, prospekty LOT-u, potem szczątki samolotu i zmasakrowane ciała.
Stonawski przeszukawszy miejsce wypadku stwierdził, iż nikt z katastrofy nie uszedł z życiem i nic tu nie można było już pomóc. Po chwili przybyli też pierwsi funkcjonariusze MO, którzy starali się zaprowadzić ład w tłumie przybywających zewsząd osób.
Przy zapadających ciemnościach Stonawski powrócił do schroniska, skąd jako pierwszy naoczny świadek nadał telefoniczny meldunek o tym, że miejsce katastrofy zostało zlokalizowane i że nikt się nie uratował.
W tym samym czasie zaalarmowane zostały cztery przyległe powiaty, skąd długim szeregiem napływać zaczęły karetki, milicja, wojsko, a nawet straże pożarne i śmigłowiec sanitarny z Krakowa. Przygotowywano w szpitalach sale operacyjne, krew i zespoły chirurgów.
Z naszego punktu widzenia, pewnym niedociągnięciem w tej fazie działań był fakt, że nie powiadomiono oficjalnie od razu żadnej jednostki GOPR, podczas gdy napływały do nas dziesiątki telefonicznych zapytań, czy wiemy co się stało, czy odnaleźliśmy samolot i gdzie, oraz co jest z pasażerami – na to niestety nie potrafiliśmy udzielić żadnej niemal odpowiedzi.
W dodatku na skutek telefonicznego meldunku Stacji Pogotowia Ratunkowego z Suchej Beskidzkiej otrzymanego o godz. 18 przez naszą Stację Ratunkową pod Babią Górą, że na wschód od tegoż schroniska rozbił się samolot i należy go szukać – zorganizowaliśmy, jak się potem okazało zupełnie niepotrzebnie, kilkunastoosobową wyprawę poszukiwawczą, która przeszukawszy północne stoki najwyższego beskidzkiego szczytu niczego nie znalazła i zawróciła z powrotem.
Tegoż dnia o godz. 20.10 zaalarmowana też została Grupa Rabczańska GOPR przez miejscową straż pożarną, a o godz. 20.40 Grupa Tatrzańska GOPR w Zakopanem – przez lotnisko na Okęciu.
Grupy Beskidzkiej GOPR, na terenie której wydarzyła się ta katastrofa, nie pawiadomiono w ogóle, lecz mimo to włączyliśmy się samorzutnie do akcji. Uzgodniliśmy z Rabką i Zakopanem rejony poszukiwań i punkt zborny na przełęczy Krowiarki, gdyż ciągle jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie, co i gdzie się stało. Nasze samochody terenowe wyruszyły z ratownikami ze Szczyrku, Bielska-Białej i Suchej Beskidzkiej, część ratowników dojeżdżała własnymi pojazdami, do transportu sprzętu ratowniczego użyczyła nam też swego „gazika” bielska milicja.
Tuż przed godz.22 otrzymaliśmy wiadomość z suskiej komendy MO, że należy odwołać udział ratowników ze strony GOPR, gdyż akcja się już toczy i jesteśmy niepotrzebni.
Na dodatek zajęto linie telefoniczne i od godz. 21 nasz centralny ośrodek dyspozycyjny nie miał żadnej możliwości połączenia się ze Stacją Ratunkową na Hali Krupowej, położonej najbliżej miejsca wypadku. Część naszych ekip ratowniczych dochodziła już jednak w tym czasie na miejsce katastrofy, o której dowiedziały się one dopiero po drodze w Skawicy. Nasze silne latarki czołowe oświetliły w tym dopiero momencie miejsce tragedii.
Kierownictwo Grupy Beskidzkiej wraz z odwodem postanowiło pojechać na miejsce, aby zobaczyć, jak sobie inne służby ratunkowe radzą w tym trudnym górskim terenie, który doskonale znamy i w sytuacjach, z którymi jesteśmy obyci.
W Zawoi i Skawicy zmasowana była poważna ilość pojazdówi środków łączności; sprężyste kierownictwo akcji spoczywało w rękach wojska, lecz brak było jakiegokolwiek oświetlenia a nade wszystko środków transportu, choćby już tylko zwłok.
W ciągu nocy spenetrowaliśmy teren a dowiedziawszy się, że transport zwłok i przedmiotów będzie się mógł odbyć dopiero od południa następnego dnia, ułożyliśmy szczegółowy plan naszego przyszłego działania, przy wykorzystaniu właśnie niedawno otrzymanych przez nas nowych, specjalnych toboganów metalowych w kształcie łódek, które okazały się potem jedynym właściwym środkiem do transportu w tych warunkach. Dowództwo akcji, które rozlokowało się we wspomnianej już gajówce Kotliny, uznało nasze współdziałanie za oczywiste i konieczne.
Przedstawicielem i kierownikiem akcji GOPR w powołanym sztabie został naczelnik Grupy Beskidzkiej GOPR, Marian T. Bielecki.
W dniach 2-4 kwietnia 1969 roku, w których to przybyli na miejsce również prezesi i naczelnicy współdziałających z nami Grup terenowych GOPR – Rabczańskiej i Tatrzańskiej – Pogotowie oddawało do akcji codziennie 40-60 ratowników, przeważnie ochotników, w pełnym wyekwipowaniu wraz ze sprzętem transportowym.
Miejsce katastrofy znajdowało się na północnym, stromym, dochodzącym do 40° nachylenia, zalesionym stoku Polic, na wysokości ok. 1280 m. Nasze zadanie polegało na transporcie zwłok i rzeczy na odcinku prawie 3 km w dół, do prowizorycznego hangaru, który znajdował się na polanie przysiółka Podpolice na wysokości ok. 720 m, gdzie przekazywaliśmy je władzom wojskowym i MO.
W ciągu pierwszych kilkunastu godzin po katastrofie, wyszły do góry a potem zeszły a właściwie zjeżdżały na czym się dało tysiące potrzebnych i niepożądanych osób, zamieniając drogę zjazdu a potem podejścia ze sprzętem w potwornie zlodowaciały tor, co zmusiło nas do założenia poręczówek i solidnego ubezpieczenia się podczas zwózki.
Usiłowaliśmy ulżyć ekipom ratowników w transporcie sprzętu w górę w ciągu następnego dnia, lecz zarówno pogoda jak i niepełna przydatność śmigłowca, który zrzucił nam w dwóch nawrotach cztery składane tobogany metalowe na wysokość ok. 1150 m, zmusiły nas do liczenia tylko na własne siły.
Tak więc kilkakrotnie w ciągu każdego dnia akcji ratownicy pokonywali trasę o różnicy wzniesień prawie 600 m, co przeciętnie trwało 1 ½ godz.
Plagą były setki gapiów na miejscu katastrofy i już na dole.
Przybyłym na miejsce katastrofy przedstawicielom Ministerstwa Komunikacji, prokuratury, MO i wojska oraz nam samym trudno było pojąć, iż ten ważący niemal 20 ton samolot o prawie 30-metrowej rozpiętości skrzydeł, ściął tylko kilkanaście wierzchołków świerków a kilka w połowie, tak że miejsce rozrzutu szczątków ludzkich i rzeczy oraz samego samolotu nie było większe niż 30 X 80 m. Ze względu na zalegający na tej stromiźnie śnieg, ujemne temperatury nocą i opad śniegu w nocy z 2 na 3 kwietnia zwłoki, w większości straszliwie zmasakrowane, znajdowały się w stanie zamrożonym, co z jednej strony hamowało ich rozkład ale sprawiało dużą trudność w samym ułożeniu do transportu.
Nigdy jeszcze dotąd nie byliśmy świadkami tak potwornej w swych rozmiarach katastrofy w górach, w której zginęły prawdopodobnie 54 osoby, w tym 20 kobiet i ośmioro dzieci.
Akcją transportu z miejsca katastrofy w dół, kierował zastępca naczelnika Grupy Beskidzkiej GOPR – Adam Kubala. W ciągu pierwszego dnia akcji zwieźliśmy 35 ofiar, w drugim – dalszych 19 oraz wiele szczątków, bagaż osobisty ofiar oraz zabezpieczoną aparaturę samolotu.
Współpracowaliśmy z podhalańską brygadą KBW, żołnierzami wojsk powietrzno-desantowych oraz WOP, którzy pomagali nam w transporcie a dysponując radiołącznością, której w Beskidach nie posiadamy, ułatwili nam wykonanie naszego zadania.
Naszą akcję na miejscu zakończyliśmy 4 kwietnia już w ciemnościach. Brało w niej udział łącznie 75 ratowników GOPR – ochotników, lekarzy, instruktorów i ratowników zawodowych.
Niejeden z nas spotykał się ze śmiercią jednego, czy dwóch naraz ofiar wypadków górskich, to jednak czego byliśmy świadkami pod Policami – wytrącało nas chwilami z równowagi i wymagało „wyłączania się”.
Bylismy wstrząśnięci widokiem rękawów z tarczami szkolnymi dzieci, które w pierwszym dniu wielkanocnych ferii leciały w góry, na narty, po słońce.