TRAGICZNA WYPRAWA NA MONT BLANC
TRAGICZNA WYPRAWA NA MONT BLANC
Gdy w lutym udało mi się wejść na Kilimanjaro pomyślałem sobie, że może warto zastanowić się nad wejściem na najwyższą górę Europy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że Mont Blanc to góra wymagająca, trudna technicznie. Wydawało mi się, że jestem w stanie zrealizować ten cel.
Tak jak poprzednio, przejrzałem oferty biur oferujących podobne wyprawy i wybrałem to, które wydało mi się najbardziej doświadczone jeśli chodzi o wyjścia na ten właśnie szczyt. Zanim wyruszyłem w Alpy, zwyczajowo trochę powędrowałem sobie po naszych Karkonoszach. Niestety, nie miałem zbyt dużo czasu by rozruszać organizm. Ale może to i dobrze gdyż po górach chodzę niemal codziennie. Oczywiście po Karkonoszach. Dostałem informację, że jest wolne miejsce w ekipie mającej wyruszyć w Alpy 25 czerwca 2018 r. Trzeba było kompletować potrzebny sprzęt. Ponieważ nie jest to moja pierwsza wyprawa w zasadzie większość wyposażenia mam w szafie. Wystarczyło tylko uzupełnić je o kilka nietypowych drobiazgów. Z biura otrzymałem listę wymaganych rzeczy. Najważniejsze oprócz odpowiednich ubrań były sztywne buty, pasujące do nich raki, kije, czekan, kask, ciepły śpiwór, uprząż i bazowy plecak.
Dla jasności podam, tak jak wspomniałem wyżej, że po górach chodzę codziennie. Tylko w tym roku poprowadziłem kilkadziesiąt wycieczek, więc jeśli chodzi o wytrzymałość mojego organizmu myślę, że jest wystarczająca by podejmować takie wyzwanie.
Co prawda od jakiegoś czasu chodzę po górach nieco wolniej niż kiedyś, ale zawsze docieram do celu. Zresztą wejście na Kilimanjaro nauczyło mnie rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Wcześniej nigdy nie przypuszczałem, że można tak wolno chodzić po górach.
Drobne spokojne kroczki w warunkach ograniczonego dostępu do tlenu sprawdzają się znakomicie.
Gdy tylko spakowałem potrzebne rzeczy dotarłem w umówione miejsce i dołączyłem do pozostałej ekipy ruszającej w Alpy. Okazało się, że jest nas wraz z prowadzącymi 13 osób. Ponieważ całe życie liczba „13” była dla mnie szczęśliwa nie przeszkadzało mi to. Późno w nocy dotarliśmy do Chamonix we Francji i rozbiliśmy namioty w Les Houches. Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Po drodze zostaliśmy zapoznani z programem i każdy w kilku zdaniach opowiedział coś o sobie, o swoich osiągnięciach jeśli chodzi o góry. Okazało się, że wszyscy mają jakieś doświadczenie górskie. No może z jednym wyjątkiem. Nie miało to mieć jednak specjalnego znaczenia, gdyż jedyna kobieta w naszym zespole miała podejść z nami tylko do schroniska Tête Rousse i tam pozostać by oczekiwać na nasz powrót ze szczytu.
Ranek powitał nas piękną słoneczną pogodą. Góry widać było jak na dłoni. Zapowiadał się ładny dzień.
Zostaliśmy zaopatrzeni w odpowiednią ilość prowiantu. Także nasze plecaki zostały odpowiednio odchudzone. Wszystko co było zbędne podczas górskiej wspinaczki zostało wypakowane i pozostawione w bazie.
Teraz w dobrych nastrojach przeszliśmy kilkaset metrów do dolnej stacji kolejki, którą wjechaliśmy na wysokość 1800 metrów n. p. m. Co prawda wagonik, do którego nas zaproszono wyglądał jak ze skansenu, ale wytrzymał. Szczęśliwie dotarliśmy na górę.
Wreszcie miał rozpocząć się marsz na szczyt. Chociaż tak naprawdę to dopiero pierwszy dzień. W sumie mieliśmy iść prawie tydzień.
Ruszyliśmy wąską ścieżką po zboczu i po jakiejś godzince marszu dotarliśmy do stacji tramwaju górskiego. W oczekiwaniu na odjazd kolejki na trawie leżało kilkadziesiąt osób. Ponieważ sezon zaczyna się na początku lipca, nie było dużego tłoku. To dobrze, bo nie ma nic gorszego jak wymijanie się grup na stromym zboczu. Po krótkim odpoczynku idziemy widoczną ścieżką wijącą się wśród coraz rzadszych krzaków zieleni.
Idziemy szlakiem krajobrazowym mającym dostarczyć wielu wrażeń. Faktycznie, gdy na chwilę przystajemy i obracamy się do tyłu, widoki są urzekające.
Widzimy jak część ludzi podąża torami kolejki. Jest to trochę dziwne, gdyż tuż przy stacji widać wielkie ogłoszenie, że to nie jest trasa turystyczna i nie wolno tamtędy chodzić.
Nasza ścieżka staje się coraz bardziej stroma i coraz bardziej pokręcona. Po pewnym czasie przed nami widać same serpentyny. Oczywiście wynika to z faktu, że na stosunkowo krótkim odcinku musimy pokonać prawie kilometr przewyższenia. Szybko okazuje się, że niektórym nie pasuje spokojne wspinanie się pod górę i dzielimy się na dwie grupy. Wynikło to tak jakoś naturalnie.
Pierwsza grupa złożona z 9 osób praktycznie prze do przodu jak małe parowoziki. Nic nie może ich powstrzymać. To nic. Mają oni swojego prowadzącego, niech lecą. Będzie spokój. Pozostaliśmy we czwórkę.
Prowadzi nas najbardziej doświadczony człowiek, który na szczycie był już kilkadziesiąt razy. Dostosowuje on tempo do nas.
Ja z przyzwyczajenia po moich ostatnich wypadach idę powolutku, krok za krokiem, nie ulegając żadnym naciskom. Po prostu mam swoje tempo. Pozostałe dwie osoby to para narzeczonych, którzy trzymają się razem. Nasze tempo jest w miarę stabilne. Chociaż czasami jestem na końcu grupy, czasami w środku, a czasami idę jako pierwszy. Wkrótce dochodzimy do miejsca, w którym znajduje się ustawiony drogowskaz z tabliczką informującą, że oto jesteśmy na wysokości 2480 metrów nad poziomem morza. Dobra nasza. Dzisiejszy dzień mamy zakończyć na około 2800, więc pozostało już nam bardzo niewiele. Jest fajnie. Jedyne co nam trochę przeszkadza to strasznie grzejące słonko. Już się posmarowaliśmy kremem z filtrem i założyliśmy okrycia głowy, nie powinno zatem nas spalić.
Po odsapnięciu podążamy dalej. Teraz dopiero zaczynają się serpentyny. Robi się coraz bardziej stromo. Spod nóg ciągle usuwają się mniejsze i większe kamienie. Pojawia się pierwszy śnieg. Nie jest to coś wielkiego. Ot takie łachy śnieżne. W zasadzie o tej porze nie powinno tutaj być już ani grama śniegu. Widocznie temperatura jest jeszcze na tyle niska, że dopiero za kilka dni cały śnieg stopnieje. Przechodzimy śnieżne odcinki jeden za drugim bez specjalnych problemów. Śnieg jest podgrzany promieniami słonecznymi na tyle, że nie ma na nim lodu a jego konsystencja pozwala dobrze wbić buta. Pewnym utrudnieniem staje się coraz większe nachylenie zbocza. Trudniej wtedy przejść odcinki ze śniegiem. Trzeba wbijać dobrze kij od strony zewnętrznej, aby ciężkie, ważące po ponad 20 kg plecaki nie przeważały nas w nieodpowiednim kierunku.
Wreszcie docieramy pod najbardziej eksponowaną część zbocza. Wydaje nam się, że jest ono niemal pionowe. Ścieżka staje się tak „chuda”, że jest problem by odpocząć.
Trzeba stać z plecakiem na barkach gdyż tak naprawdę nie ma go gdzie położyć. Zapewne spadłby na dół. Jeśli chodzi o mnie to początkowo przeszło mi przez myśl czy nie warto by było wyciągnąć raków ale gdy spróbowałem wbić buta w śnieg uznałem, że to niewiele pomoże. Po prostu trzeba być ostrożnym i dobrze wbijać się w ślady poprzedników. Najważniejsze było aby nie przeważył nas ciężar plecaka.
Gdy już widać było przełęcz, do której zmierzaliśmy, okazało się, że skończyła się nasza ścieżka. Do końca ściany pozostało nam kilkadziesiąt metrów przewyższenia. Jednak jak tam dotrzeć. Na szczęście, prowadzący nas dobrze wiedział gdzie należy iść, i uznając że dalszy marsz przez luźny zalegający śnieg jest zbyt niebezpieczny, pokazał nam drogę przez wystający filar skalny. Gdy obejrzeliśmy wskazaną trasę także uznaliśmy, że nie ma co się pchać w niepewny śnieg tylko spróbować wdrapać się po tej skale. Ponieważ jednak pokryta była ona wieloma drobnymi kamykami, było to nie mniej niebezpieczne. Dlatego zdecydowaliśmy się zabezpieczyć pokonywany odcinek. Prowadzący, jako najsilniejszy z nas wspiął się około 30 metrów na górę i tam założył linę asekuracyjną. Dopiero teraz mogliśmy podjąć skuteczną próbę wejścia wyżej.
Faktycznie bez tej liny nie dalibyśmy rady. Jednak takie wciąganie się z ciężkim plecakiem po prawie pionowej ścianie dało nam nieźle w kość. Wszyscy to odczuliśmy. Najbardziej zmęczona była nasza niewiasta. Nic dziwnego. Gdy dotarła do końca liny wyzwoliła się z niesionego plecaka. Na szczęście był tam niewielki fragment terenu, na którym można było przysiąść.
Ja stałem wyżej, trzymając się znajdującego się tam łańcucha gdyż szansy by położyć gdzieś obok plecak nie było żadnej.
Spojrzeliśmy do góry. Do przełęczy pozostało dosłownie kilkadziesiąt metrów, oczywiście w pionie. Serpentynami będzie nieco dalej. Ale inaczej się nie da. Przed nami jeszcze jedna, ostatnia, łacha śniegu. Kilkanaście metrów, może nieco więcej. Pierwszy przeszedł prowadzący, by sprawdzić czy wszystko jest w porządku.
Drugi ruszyłem ja. Ślady pozostawione przez poprzedników były dosyć wyraźne, chociaż rozgrzany promieniami słonecznymi śnieg był trochę dziwny.
Z jednej strony gdy wkopywałem buta w ślad siadał on dosyć wyraźnie, z drugiej strony trzeba było to czynić z rozmysłem, by naruszony śniegu po prostu nie zleciał. Dlatego starałem się najpierw dobrze wbić kij trzymany od zewnętrznej strony a dopiero póżniej przenosić do przodu jedną nogę. W tym czasie byłem pochylony bokiem do zbocza i trzymałem się ręką za śnieg. Tak naprawdę to po prostu wdrapywałem się palcami w śnieg próbując go złapać. Kij z tej strony mógł mi tylko przeszkadzać. Mniej więcej pośrodku przejścia, gdy zmieniałem nogę, poczułem jak wbity kij wpadł nagle jeszcze głębiej w śnieg i nieźle mną majtnęło. Na szczęście byłem pochylony w stronę zbocza, więc opanowałem to. Trochę mnie to jednak zmobilizowało do większej ostrożności. Starałem się nie patrzeć w dół. Byłem już tylko kilka kroków od skały.
Gdy pozostało mi dosłownie dwa, trzy kroki do skalnego podłoża, usłyszałem nagle, tuż za sobą, jakieś westchnięcie czy jęk. Trudno mi to teraz określić. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem jak idąca za mną dziewczyna spada ze śladu.
Od razu plecak przeważył ją i ułożył na plecach. Zaraz też zaczęła odjeżdżać ode mnie. Ja stojąc w śnieżnym śladzie, podparty z jednej strony kijkiem, mogłem tylko patrzeć na to co się działo poniżej moich nóg.
Dziewczyna zsuwała się coraz niżej. Najdziwniejsze było to, że robiła to w zupełnej ciszy. Nie krzyczała, nie wołała o pomoc. Było to tak przerażające, że musiałem oderwać od niej oczy i szybko postawić trzymaną w powietrzu nogę, by samemu nie polecieć w przepaść. Zrobiłem to w takim pośpiechu, że aż mną zachwiało. Na szczęście byłem już na skale. Wtedy obejrzałem się ponownie i zobaczyłem jak ona, oddalona już o kilkadziesiąt metrów ode mnie, dociera do miejsca, w którym znajduje się lekka fałda, za którą jest już tylko bezkresna przepaść.
Aż mi włosy stanęły gdy to zobaczyłem. Stałem jak zahipnotyzowany. Dosłownie nie mogłem się ruszyć.
Gdy już się wydawało, że wyleci ona w powietrze, zobaczyłem jak jej ciało bezwiednie skręca lekko w prawo i po wybiciu ponownie spada na śnieg leżący w skalnym leju. Znowu zaczyna się zsuwać jak na sankach. Tor jej ślizgu określa kształt leju. Sunie środkiem zalęgającego śniegu. O dziwo, jej szybkość wcale się nie zwiększa, wciąż jest taka sama. Mam wrażenie, że oglądam to w zwolnionym tempie. Ja stoję, nie mogąc wykonać żadnego ruchu, a ona wciąż oddala się ode mnie. Wciąż jest coraz dalej i dalej. I wciąż wszystko przebiega bezgłośnie. To było najbardziej przerażające w tym wszystkim. Ta absolutna cisza, jak na niemym filmie. Po chwili lej skręcił w lewo i ona znikła za skałami.
I to wszystko, żadnego rumoru, żadnego krzyku, tylko ciągła cisza.
Teraz nie wiem, czy ona spadła bo się poślizgnęła, spadła bo kij stracił stabilność, urwał się kawałek śniegu, czy może po prostu przeważył ją plecak, a może zasłabła? Tego chyba nie dowiemy się już nigdy.
Ale to nie koniec. Dopiero teraz wszystko nabiera tempa. Patrzę do tyłu, a narzeczony dziewczyny, która spadła, zrzuca plecak i chce zejść w stronę przepaści by zobaczyć gdzie ona jest. Już oczami wyobraźni widzę jak on też leci w dół. Nie wiem co się dzieje, słyszę tylko jak wydzieram się do niego by stał w miejscu, by nie podchodził do przepaści. W tym samym czasie podobnie krzyczy prowadzący stojący kilkanaście metrów nade mną. Nawet nie wiem kiedy wbiłem się w pobliską skałę i zrzuciłem plecak. Gdy złapałem się znajdującej się tam metalowej barierki, odwróciłem się i widzę jak on wciąż zbliża się do krawędzi. Widocznie nas nie słyszy. W końcu przeciska się koło mnie prowadzący, który każąc mi zostać i nie ruszać się stąd, gna w stronę chłopaka. Przez krótki moment nie wiem co się dzieje. Na szczęście zaraz widzę, że są już razem.
Prowadzący bierze telefon i dzwoni po pomoc. Nie wiem czy tak było ale wydaje mi się, że helikopter z ratownikami zjawił się przed nami dosłownie w kilka minut od zawiadomienia.
To było niesamowite. Widziałem jak spuszczani są z maszyny kolejni ratownicy. Moi współtowarzysze ruszyli w dół, by dotrzeć jak najbliżej miejsca upadku. Jeszcze nie dociera do nas, że ona może już nie żyć. Przecież zsuwała się tak powoli, spokojnie. Helikopter wciąż podchodzi pod zbocze spuszczając kolejnych ratowników, by po chwili odlecieć na bezpieczną odległość. Coś się tam dzieje w dole, niestety stąd nie widzę co. Wciąż ściskam mocno barierkę, aż wbija mi się w dłoń.
Ponieważ dostałem polecenie aby iść dalej i zawiadomić pozostałą grupę o zaistniałej sytuacji, staram się założyć na barki plecak. Nie jest to wcale takie proste. Raz, że nie mogę otworzyć zaciśniętej dłoni, dwa, że okazuje się, iż plecak nagle stał się niezwykle ciężki. Przecież nic się nie zmieniło a ja nie bardzo mogę go podnieść. Wreszcie udaje mi się. Kieruję się w stronę wystającej zza skały stalowej drabiny. Niby to tylko kilka metrów ale jakoś długo trwa zanim tam docieram. Gdy puszczam barierkę by złapać szczebel drabiny dzieje się ze mną coś dziwnego. Nagle ręce zaczynają mi drżeć a po chwili tak się trzęsą, że nie mam szans by cokolwiek nimi zrobić. Cały robię się jakiś słaby, taki wiotki. Nie wiem co się dzieje. Staram się powstrzymać to rozdygotanie ale nie bardzo mi to wychodzi. Trwa tak kilka minut. Wreszcie zaczynam dochodzić do siebie.
Dociera do mnie, że oto zostałem sam na szlaku, sam nad przepaścią. Wiem tylko, ze trzeba iść do góry, że tam za przełęczą są nasi. Muszę tam dotrzeć, za wszelka cenę. Nie mam innego wyjścia.
Chwytam pierwszy szczebel drabiny znajdujący się nad moją głową. Drugą ręką puszczam się barierki, bo inaczej nie sięgnę do drabiny. Wtedy postawiona noga na śniegu znajdującym się pomiędzy dwoma skałami osuwa się zrzucając cały śnieg. Zawisam na ręce, którą zaciskam na szczeblu. Obraca mnie plecami do ściany. To ciągnie ciężar plecaka. Widzę tylko niebo, nic więcej. Boje się spojrzeć w dół. Tam przecież nie widać dna. Chaotycznie macham nogami próbując dosięgnąć jakiegoś oparcia. Trwa to tylko chwilę, ale mnie się wydaje, że to cała wieczność. W końcu udaje mi się chwycić drugą ręką kolejny szczebel drabiny. Wreszcie, gdy podciągam się trochę do góry, nogi łapią jakieś oparcie.
Powoli pnę się wyżej i wyżej. Stawiam nogę na szczeblu, potem drugą. Przywieram całym ciałem do drabiny i trwam tak dłuższą chwilę. Muszę ochłonąć.
Pewnie nikt nie byłby w stanie oderwać mnie teraz od tego kawałka metalu. Gdy dochodzę do siebie słyszę jakiś glos nade mną. To, okazało się, przyszedł zaniepokojony naszą długą nieobecnością prowadzący pierwszą grupę. Widząc tylko mnie, pyta co się stało. Gdy mu przedstawiam sytuację, widać jak jego twarz się zmienia. Teraz on doznaje szoku. Stoi jak wryty. Ja tymczasem pokonuję drabinę i docieram do niego. Wreszcie teren nieco się wypłaszacza i mogę zdjąć plecak.
Gdy obaj ochłonęliśmy wyjmuję wszystko co może nas postawić na nogi. Zjadamy całe zapasy słodyczy wierząc, że to przywróci nam spokój. Faktycznie po krótkim czasie jesteśmy spokojni. On schodzi niżej by zabrać porzucony plecak. Ja nagrywam telefonem jak podfruwa helikopter. Mam nadzieję, że coś wypatrzę. Widzę jak po kolei są wciągani na pokład ratownicy.
W końcu widzę jak na linie sunie do góry ratownik trzymający nosze, na których leży czarny worek. Dopiero teraz dociera do mnie, że to już koniec.
Obaj nie wiemy co robić, jak się zachować. Umawiamy się, że na razie nie powiemy o śmierci naszej koleżanki, powiemy tylko że zabrał ją helikopter.
Po chwili z przełęczy schodzą następni uczestnicy wyprawy. Podlatuje do nas helikopter, z którego wysiada ratownik sprawdzający czy z nami jest wszystko w porządku. Zaraz odlatuje. Podmuch jaki spowodował omal nas nie zepchnął ze ścieżki. Dostaliśmy kamieniami miotanymi przez siłę jego łopat. W sumie to teraz nie wiem które zadrapania i rany na moim ciele spowodowały te kamienie, a których nabawiłem się miotając się na drabinie. Na szczęście dla mnie wszystko skończyło się niewielkimi ranami i podartym ubraniem. Co prawda gorzej było jeśli chodzi o psychikę.
Byłem całkowicie rozbity. Nie mogłem rozmawiać z innymi bo zaraz w oczach stawały mi łzy. A przecież w tej chwili byłem jedynym, który widział całą tragedię.
Nie będę pisał co się teraz działo. Wiadomo, każdy miał swoje zdanie. Trzeba było zaczekać na oficjalny komunikat co dalej. Ale to dopiero rano. Teraz trzeba było pomyśleć o przygotowaniu noclegu. Na szczęście znajduje się tu betonowy domek z kilkoma pryczami. Jesteśmy na wysokości 2768 metrów. Wszystko wyżej jest już białe i wraz z nadchodzącym wieczornym chłodem zaczyna błyszczeć tworzącym się na powierzchni śniegu lodem. Póki można, nabieramy do menażek śnieg i topimy go by przygotować coś ciepłego. W końcu kładziemy się spać. Nie bardzo przychodzi mi sen. Raz, że jeszcze mam przed oczami ten straszny obraz, dwa, że co chwilę słyszę potężny zgrzyt, jakby coś ciężkiego szorowało o chropowatą ścianę. Nad ranem owe dziwne odgłosy nasiliły się do tego stopnia, że o śnie nie było już mowy.
Okazało się, że to były odgłosy spadających na sąsiednich ścianach lawin.
Muszę powiedzieć, że noc mimo iż była bardzo mroźna, nie sprawiła mi problemów. Okazało się, że śpiwór zabrany przeze mnie faktycznie pozwala spać na śniegu przy temperaturze bliskiej minus 30 stopni. Nie czuć w nim żadnego zimna.
Wreszcie nastaje ranek. Słońce oświetla ściany przed nami. Widzimy nad sobą trzy schroniska, w tym to najnowsze, usadowione na zboczu tak, że aż trudno uwierzyć, że nie zleci. To właśnie do niego w dniu wczorajszym wciąż latały helikoptery z zaopatrzeniem.
Jest już oficjalna decyzja. Wyprawa zostaje przerwana i w związku z zaistniałą sytuacją proszą nas o zejście na dół.
Tym razem nie ryzykujemy i schodzimy na dół z drugiej strony. Najpierw pokonujemy pole lodowe a póżniej decydujemy się iść torami kolejki. Nie zważamy na żadne zakazy. Niech no tylko spróbują nas zawrócić. Na szczęście nikt nie reaguje. Jedyna niedogodność, to spaliny pozostałe w tunelu po przejeździe kolejki. Myśleliśmy, że się udusimy.
Na dół schodzimy kilka godzin.
Ze względu na nachylenie stoku obcieramy sobie palce w butach. Sama kolejka by tutaj podjechać ma ułożoną trzecią szynę jako zębatkę. Teraz tylko godzinka marszu i jesteśmy przy wyciągu, którym jedziemy na dół i już jesteśmy na kampingu. Musimy tylko zaczekać aż francuska żandarmeria spisze odpowiedni protokół. Nie trwa to zbyt długo. Okazuje się, że ze względu na ilość podobnych wypadków są oni przygotowani na takie procedury. Wkrótce dociera do nas nasz prowadzący informując o ustaleniach dokonanych przez odpowiednie służby.
Ponieważ, jak już wspominałem, posiadaliśmy wszyscy stosowne ubezpieczenia, ubezpieczyciel zajął się wszystkimi sprawami finansowymi oraz transportem zwłok do kraju.
Niestety tym razem nasza wyprawa zakończyła się tragicznie. My nie osiągnęliśmy zaplanowanego celu. Zginęła nasza koleżanka. Tym razem wygrała góra. Tak to już jest. Nie zawsze człowiek jest górą. Pewnie niebawem zostaną przedstawione stosowne ustalenia co do przyczyn wypadku. Na razie wszyscy jesteśmy jeszcze w szoku. Wiem tylko jedno. Na koniec, aby niepotrzebnie nie wchodzić w dyskusje powiem tak:
Góry to inny świat. To świat marzeń. Tych spełnionych i tych niespełnionych. Góry to świat radości, ale i świat cierpienia i łez. Góry nie są dla wszystkich, to fakt. Niemniej góry to marzenia, to świat do którego lgnie wielu. Jednak ten świat trzeba rozumieć, trzeba go traktować z należytym szacunkiem i powagą. Góry, jeśli czujesz przed nimi odpowiedni respekt, pozwolą ci bezpiecznie wrócić do domu. Musisz tylko bardzo tego chcieć.
Krzysztof Tęcza
Pan Krzysztof Tęcza jest Prezesem Zarządu Oddziału PTTK „Sudety Zachodnie”, Kierownikiem Pracowni Krajoznawczej Związku Gmin Karkonoskich i Wiceprzewodniczącym Komisji Krajoznawczej Zarządu Głównego PTTK.