TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII

TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII 1988 ROK

TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII - 1988 ROK
© JERZY SIODŁAK | RATOWNICTWO GÓRSKIE

TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII – 1988 ROK

TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII

Gdy wsiadałem do samochodu pogotowia ratunkowego, który zawiózł nas na lotnisko do Warszawy, nie zdawałem sobie sprawy, że zobaczę prawdziwe piekło.

W dniu 13 grudnia 1988 wraz z trzema kolegami z Grupy Beskidzkiej GOPR poleciałem do Armenii nieść pomoc poszkodowanym w jednym z największych w naszym stuleciu trzęsień Ziemi.

Terenem działania wybranym przez nas, było miasto Spitak, miejsce gdzie żywioł dokonał największego spustoszenia. Zakwaterowani w namiotach w obozie gruzińskim, nieśliśmy pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Pierwszym punktem naszych działań był elewator zbożowy, gdzie pełzając w zwaliskach, penetrowałem szczeliny byłego warsztatu, w poszukiwaniu ludzi. Oprócz nieprzyjemnych zapachów, świadczących o rozkładających się nieopodal ludzkich ciałach, nikogo nie znalazłem. Szybko wraz z kolegami lekarzami wycofaliśmy się, widząc że żywych w elewatorze nie ma.
Jedyną akcją, która była sukcesem równym uratowaniu życia ludzkiego, w owych warunkach, było oddanie ciała córki jej rodzicom. Pamiętam, gdy po wielu godzinach ciężkiej pracy udało się wydobyć zwłoki i zobaczyć radość na twarzach tej dwójki starszych ludzi. Wzruszenie było ogromne i wszechobecne. Nikt nie wstydził się łez. Nikt nie odważył się nawet pomyśleć, że cała akcja była zbędnym narażaniem ludzi i sprzętu.( w czasie trwania akcji ziemia drżała codziennie wiele razy-wstrząsy wtórne ) Całości dopełniła wieczorna wizyta wdzięcznych rodziców w naszych namiotach. Przyszli z tym co mieli. W rękach nieśli bochenek chleba i pytali o tych ludzi z błękitnym krzyżem na piersiach. Wstrząsające obrazy przesuwały się codziennie przed oczyma jak fragmenty obłędnego horroru. Chcieliśmy być wszędzie, każdemu pomóc, co było fizyczną niemożnością. Szwalnia i latające na wietrze strzępy materiałów i uszytych chusteczek, to scena jednego z naszych dni pracy.
 

Szukaliśmy w gruzach fabryki ludzkich strzępów, które utożsamiałem w całej tej obłędnej scenerii z tymi strzępami chusteczek i materiałów. Jakiś surrealistyczny teatr bezosobowych aktorów.
Czasem wydawało mi się, że to zły sen, że to tak naprawdę nie istnieje, nie ma mnie tam, a to wszystko nigdy się nie wydarzyło…

Wędrując po ruinach i tym co niegdyś było drogami, napotykaliśmy całe sterty spiętrzonych trumien. Te kolorowe piramidy były obrazem „jedności Związku Radzieckiego” w całej różnokolorowej gamie narodowości, które posyłały w ten rejon właśnie trumny. Sklecone były ze wszystkiego z czego można było stworzyć formę przestrzenną zwaną trumną. Wypadkową tego całego trumiennego obrządku, był cmentarz monstrum. Na obrzeżu miasta, dwie koparki kopały rowy. Ciągle nowe, bez ustanku i coraz więcej. W tych rowach kładziono trumny, setki, tysiące bezimiennych ciał, których nie można już było zidentyfikować lub, których bliskich nie było.
Inne miejsca, które tworzyły ten upiorny ciąg tragedii, jak gdyby nie miały końca. Stadion-kostnica. Rolę kostnicy i miejsca, gdzie ci którzy przeżyli starali się odnaleźć swoich bliskich, pełnił właśnie stadion. Niesamowity obraz setek ciał pozawijanych w szmaty i złożonych w prymitywnych trumnach, zasiadało na widowni w głuchym milczeniu meczu śmierci. Czekali na finał w drodze do grobu. Między nimi pojedynczy ludzie szukający swoich bliskich. Kobieta rozpoznaje męża po sygnecie na ocalałym kawałku dłoni. Każdy dzień, godzina to poszukiwanie, praca, wspinaczka.

Wspinam się zerwaną klatką schodową, na dole stoi Rysiek Gerber. Jako lekarz mówi o ostrożności, o tym że wszystko się sypie. Wyważamy drzwi na 8 piętrze mieszkania i nagle przed nami zamiast korytarza otwiera się zimna, grudniowa, przepastna pustka.

Dalej domu już nie ma. Wchodzimy do następnego mieszkania. Po krzywych podłogach docieram do kuchni. Na przesuniętym stole leży jeszcze chleb, wbity w masło nóż. Parę godzin temu mieszkańcy wyszli do pracy. Nigdy już tutaj nie powrócą. Wszędzie walają się resztki pogiętych zdjęć, ubrań, a przez otwory i szczeliny w murach wieje zimny przenikliwy wiatr.
Odchodzimy – nic tu po nas.

Wieczorem, wtulony w śpiwór, z zamkniętymi oczyma widzę znów: płaczące dzieci, które przyszły po jedzenie – rodzice zginęli.

Widzę kobietę, która przez siedem dni codziennie chodzi między ruinami sali gimnastycznej – właśnie tu o 10:40 w chwili katastrofy była wraz z innymi dziećmi jej córeczka. Widzę mokre deski, w które wbite są strzępy ciała dyrektora miejscowego muzeum. Wszystko to razem, te wstrząsające obrazy, nie pozwala od razu zasnąć.
Rano ubieramy się w sztywne od cukrowej melasy ubrania. Ze zburzonej cukrowni wypływa gęsta, szara masa zalewająca fragmenty miasta. Przez chwilę, przed wyjściem z namiotu rozgrzewamy się uporczywie. Na dworze panują temperatury poniżej minus 15 stopni. Jest zima, a miasto leży na wysokości 1600 metrów nad poziomem morza. Kiedy widzimy, że umarłym nic już nie pomożemy, a odgruzowywanie zakładów pracy nie jest naszym celem pobytu w Armenii, montujemy ekipę w skład której wchodzą ratownicy GOPR -zarazem lekarze oraz strażacy wyposażeni w odpowiedni sprzęt techniczny.

Zaczynamy budować prymitywne szopy-domy, zbite z desek i innych dostępnych materiałów wyrwanych z gruzów. Domy te są jedynym schronieniem dla tych, którzy przeżyli i postanowili pozostać. Kiedy zakończyliśmy budowę osiedla, nasz dzień zaczynał się od obchodu wszystkich rodzin. Codziennie zaglądaliśmy do nowych lokatorów, badając tych ludzi, lecząc, dając żywność, czy odzież. Byliśmy dobrze wyposażeni w leki i inne niezbędne akcesoria potrzebne do sprawnego udzielania pomocy medycznej.

Wielu z nich nie widziało lekarza od lat, a może w ogóle…

Wśród tych ludzi odzyskiwaliśmy pewną równowagę psychiczną. Serdeczność i wdzięczność są jak balsam dla naszej rozstrojonej psychiki. Czasem się zastanawiałem kto komu jest bardziej potrzebny w tym momencie…Czy my tym okrutnie doświadczonym przez los ludziom, czy Ci prości wspaniali ludzie nam.

W Wigilię Bożego Narodzenia wraz z kolegą z Karkonoskiej Grupy GOPR, Zbyszkiem Górskim, brnęliśmy przez góry do zasypanej śniegiem, zapomnianej przez wszystkich wioski. Na ruinach wsi tylko kury, które ocalały, chodziły szukając schronienia przed przenikliwym wiatrem. W tym chaotycznym stosie powykręcanych kamieni i desek, zauważyłem człowieka. Siedział ślepo wpatrzony w białe szczyty Małego Kaukazu. Nie reagował na nasze wołania, a potem nagle zniknął. Gdy doszliśmy do miejsca gdzie przed chwilą siedział, nie było już po nim śladu. Po prostu przepadł. Pozostał tylko strzęp okrycia i krzyk świszczącego wiatru. Śnieg ciął w twarz, a dookoła szczyty stały zastygłe w bieli, jakby znieruchomiały na widok tego, co widziały. Obleciał mnie przez chwilę strach, jak gdyby dreszcz zagubienia i doświadczenie bezradności wobec natury i wszechmocnego absolutu.

Wtedy przez radiostację odezwał się głos: – Wracajcie…- Musicie zdążyć na Wigilijną kolację…

Wracaliśmy, jak z wyprawy himalajskiej, jak z niezdobytej ściany. Ale to jeszcze nie był koniec naszej armeńskiej misji. W ten właśnie wieczór przyjechał generał straży pożarnej z Moskwy i na uroczystym apelu wręczył wszystkim bardziej lub mniej ważne medale i odznaczenia. Pikanterii całej tej sytuacji dodał autentyczny, a nie jak myślał generał, ćwiczebny pożar mojego namiotu. Rzuciliśmy się wszyscy do ratowania tego, co jeszcze zostało.

Płonął cały nasz namiot.

Gdyby nie to, że miałem spakowane rzeczy osobiste w plecaku i schowane pod łóżkiem, zostałbym tylko w tym co miałem na sobie. W takiej sytuacji zostało postawionych większość moich kolegów z namiotu. Porządek mnie uratował. Spłonęło tylko moje polowe łóżko.
Wigilijna kolacja to epizod, który wrył się w moją świadomość i pozostanie na całe życie. Nigdy nie spędziłem wigilii poza domem, w takich warunkach. Owszem, zdarzyło mi się dwa razy, będąc w wojsku, ale to zupełnie co innego. Po tym pożarze, który jeszcze dogasał w nas swymi emocjami, trudno się było początkowo skupić i odzyskać nastrój, ale kilka słów pułkownika Kurzątkowskiego wypowiedzianych łamiącym się głosem, aż za bardzo uświadomiło nas, gdzie jesteśmy i co tutaj robimy.

 

TRZĘSIENIE ZIEMI W ARMENII - 1988 ROK
© JERZY SIODŁAK | RATOWNICTWO GÓRSKIE

 

Skromny posiłek i kilka kolęd wraz z paroma Ormianami przy małej choince, dopełniał dość ponurego i przepełnionego tęsknotą za domem i najbliższymi, nastroju.
Większość z nas chodziła tego wieczoru do namiotu radiołączności, aby nadać do domu telegram z życzeniami i przekazać, że jesteśmy zdrowi. 

Naszą jedyną dolegliwością była często występująca biegunka, jako skutek spożywania dużej ilości gruzińskich mandarynek. Z tych mandarynek Gruzini potrafili wyczarować jeszcze jedną dobrą rzecz, zwłaszcza w takich okolicznościach.

Była to „czacza”. Alkohol robiony właśnie z mandarynek. Trzeba przyznać, że skala produkcji w tych obozowych warunkach była imponująca. Codziennie każdy kilkunastoosobowy namiot otrzymywał świeżą dostawę i to w ilościach, które wszystkich zaspakajały. Ten napój, w tych okolicznościach był swego rodzaju katalizatorem, który rozładowywał całe napięcie wywołane tragedią zdarzeń.

Związanym z „czaczą” gruzińskim obyczajem, było wygłaszanie długich toastów przez upoważnionych do tego „tamada”.

Toasty były zawsze trafne i przemawiały ze zdwojoną mocą, ukazując dramaturgię tej scenerii. Rzeczywiście był to prawdziwy majstersztyk krasomówstwa. Sama Wigilia nie trwała zbyt długo, bo zrobiło się nad wyraz melancholijnie. A poza tym, trzeba było odwieźć do obozu kolegów strażaków z Anglii, którzy „poddali się” po pierwszym toaście. Wyspowi bracia nie byli przygotowani na stawienie czoła 60 procentowej czaczy i oddali pola po pierwszym kartonowym kubku tego napoju. Zawieźliśmy naszych przyjaciół do ich obozu i ułożyliśmy grzecznie w łóżeczkach.

Następne 3 dni nie byli widoczni w pracy…

Z Anglikami łączy się jeszcze jedna historia, kiedy to nasi strażacy pozamieniali się mundurami z nimi i w tych dziwnych poniekąd strojach, chodzili przez ostatnie dni, a potem lądowali w Warszawie. Lądowanie naszych strażaków w angielskich strojach na Okęciu wywołało trochę zamieszania. Nie bardzo było wiadomo kto jest kto i komu salutuje.

Po świątecznych dniach gruzińscy przyjaciele chcieli nam pokazać swoją stolicę i zorganizowali wyjazd do Tbilisi. Na dwie zmiany wyruszyliśmy w gościnne progi, aby nie przerywać prac w zrujnowanym mieście. Witano nas wszędzie jak bohaterów i okazywano szczerą wdzięczność i daleko idącą serdeczność. Byliśmy tym wszystkim lekko zszokowani. Ale trzeba przyznać, że było to bardzo miłe i pozwoliło odzyskać pewną równowagę przed powrotem do domu.

Minęły dwa tygodnie i wsiadaliśmy do podstawionych, wysłużonych autobusów, którymi przez kilka jeszcze godzin jechaliśmy do Erywania na lotnisko. Wracaliśmy do domu.

Wszystkie opowieści nie oddadzą tego co zostanie na zawsze w naszych sercach. Obraz tragedii z jednej strony i ludzka szczera życzliwość i wdzięczność z drugiej.
Wracaliśmy o wiele bogatsi…

W akcji uczestniczyli ratownicy z Grupy Beskidzkiej GOPR:

– Ryszard Gerber – lekarz
– Marek Kotarski – lekarz
Jacek R. Dutkiewicz – lekarz
Jerzy Siodłak – nie lekarz (autor wspomnień)


Aktualizacja: 9 czerwca 2020

Avatar photo
Zespół redagujący blog "Ratownictwo Górskie"