WIELKANOC W LUKLI
WIELKANOC W LUKLI
Na wystrzyżonym trawniku naszej ambasady w Katmandu stały porozstawiane „bębny” z wszelkim dobrem wiosennej wyprawy na Mount Everest.
Obok, w trochę mniejszej ilości, „bębny” wyprawy wrocławskiej na Manaslu. Niestety zawartość tych bębnów musiała być przepakowana. Ponieważ większość uczestników jeszcze nie dotarła, na mnie spadł obowiązek „przepaku”.
Obok mnie, zawzięcie, dla potrzeb wyprawy wrocławskiej pracował Piotrek Malinowski. W sumie było fajnie, przyjazna pogoda, wesoły Piotrek parzył znakomitą kawę i opowiadał „facecje” ze swoich górskich wędrówek. Czasami odwiedzał nas, wyraźnie nudzący się pan Ambasador. Elegancko ubrany, popalał miejscowe śmierdzące papierosy.
Piotrek, postać niezwykle wyrazista, ”ciągnęła pana ambasadora ku sobie”, a ich rozmowy warte były historycznych zapisów.
Któregoś ranka,”wypucowany” pan ambasador, zaciągając się ”śmierdzielem”, stanął nad ”nurzającym się” w bębnie” Piotrkiem.
– I co, panie Malinowski, pewnie chciałby pan zostać ambasadorem?
Ubabrany Piotrek, wylazł z ”bębna” i trzymając w ręku puszkę z czymś, uśmiechał się do ambasadora, a uśmiech pod bujnymi wąsami miał taki bardziej stalinowski.
– Coś pan, patrz pan, jak ja teraz głupio wyglądam! A dopiero głupio bym wyglądał gdybym był na pana miejscu.
Ryknąłem w głąb „bębna”. Za panem ambasadorem pozostał ślad śmierdziela.
Nasza bardzo owocna praca przy przepaku została brutalnie przerwana przez Zawadę.
– Pakuj się! Jutro lecisz do Lukli z Ruskimi.
Lukla to maleńki port lotniczy- 2860 n.p.m. Bardzo, ale to bardzo krótki pas startowy kończy się skalną ścianą , która zbliża się do lądującego samolotu z szybkością dźwięku. Mocne!
Rosjan poznaliśmy w samolocie.
Piszę poznaliśmy, bo leciał ze mną Kot, czyli Konstanty Chitulescu, nasz radiowiec. Do dzisiaj nie wiem dlaczego Zawada powierzył akurat mnie tę misję – opieki nad Rosjanami – no, ale szefowi się nie odmawia. Z drugiej strony cieszyłem się z tego, że mogłem wreszcie być w górach i zacząć aklimatyzację, ponieważ dwumiesięczny pobyt na statku całkowicie zniweczył moją górską kondycję.
Tak więc po emocjach lądowania osiedliśmy, miało być kilka dni, w pobliskim bardzo przyzwoitym hoteliku niedaleko lotniska. Rozkaz lidera brzmiał; czekać na przylot pozostałych, potem pójdziemy dalej – wszyscy razem. No to czekaliśmy.
Rosjanie, większość czołówka radzieckiego alpinizmu, przylecieli do Nepalu w celach zwiadowczych, organizowali wyprawę na Everest w roku następnym i chcieli wszystko „pomacać”. Zachowywali się powściągliwie, zadawali rzeczowe pytania, biegali po okolicznych ścieżkach, spędzając czas raczej we własnym gronie. Przywieźli sporo dobrych rzeczy do jedzenia i do przetestowania; większość produktów pochodziła z programu kosmicznego, czyli jedzonych przez radzieckich kosmonautów. Żarcie było nie tylko smaczne, ale i poręczne, w specjalnych tubach, puszkach itp. Rosjanie do zdobycia Everestu podeszli jak do zdobycia kosmosu. Zresztą, w następnym roku górę zdobyli.
Czekaliśmy więc na przylot pozostałych, dyskutując o górach, rzadko o polityce. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Edzikiem Mysłowskim, Ukraińcem, czołowym wspinaczem ZSRR. Polskie nazwisko Edzik zawdzięcza swoim przodkom, którym to z kolei, nazwisko to nadali, przymusowo- Polacy.
Mysłowski, kandydat nauk technicznych z humorem opowiadał o życiu w Moskwie, Instytucie, w którym pracował, a zebrania partyjne nazywał PPR. – Znajesz,
mówił, raz w tygodniu mamy PPR; co znaczyło: ( попиздили, попиздили, разошлись ).
mówił, raz w tygodniu mamy PPR; co znaczyło: ( попиздили, попиздили, разошлись ).
I tak, w Lukli zastała nas Wielkanoc.
Obchodzona w moim domu niezwykle uroczyście, przeniosła się do Lukli, gdzie nie sposób było o tym święcie zapomnieć. Zamówiłem więc 30 jajek u urodziwej Szerpanki, dwa czajniki miejscowego piwa – czangu i zacząłem malować jajka. Przygotowałem ”uroczysty” stół i zaprosiłem Rosjan.
Przyglądając się – dosyć nieufnie – moim wysiłkom malarskim, wyjaśnienie o malowaniu jajek przyjęli ze zrozumieniem. Zasiedliśmy zatem do śniadania. Czang, choć pity niezbyt chętnie, zrobił swoje i na chwilę zapomnieliśmy o rodzinach, które zostały gdzieś daleko, o polityce, mieliśmy piękne widoki i wspaniałe perspektywy dalszej wędrówki. Jak to zwykle bywa, niespodzianki spadają znienacka. Rosjanie czując się w obowiązku wspomożenia nas jedzeniowo przynieśli fantastyczne konserwy rybne. Jeden z nich podsunął konserwę Kotowi.
-Kot ! kuszaj !
Kot popatrzył na konserwę i powiedział dobitnie;
– nie będę jadł bo z Afgana.
– Z cziewo, Kot ?, Rosjanin nie załapał.
– Z Afgana, powtórzył Kot.
Zrobiło się nijako, polityka znowu wlazła, tym razem w śniadanie, i to wielkanocne.
– Widzisz ! tłumaczyłem potem Mysłowskiemu. Wchodząc do Afganistanu zabraliście nam piękne góry. Mieliśmy tam już sporo sukcesów, pierwsze wejście
zimowe. Afganistan w tamtych latach był wspaniały.
zimowe. Afganistan w tamtych latach był wspaniały.
– Poniał ! skwitował Edik, ten Kot to odważny – maładiec!
A Kot… po prostu organicznie nie cierpiał komunistów, o czym mogłem nie raz się przekonać wędrując z nim po górach.