WSPOMNIENIA Z „MUROWAŃCA”
WSPOMNIENIA Z MUROWAŃCA
W sierpniu 1977 roku, wraz z kolegą zaplanowaliśmy wyjazd w Tatry. Jako miejsce docelowe miało być schronisko „Murowaniec'”, skąd mieliśmy wybierać się na wspinaczki. Obaj byliśmy zrzeszeni w Sudeckim Klubie Wysokogórskim oraz Sudeckiej Grupie GOPR (obecnie Karkonoskiej). Mieliśmy raptem kilka lat stażu i praktyki górskiej. Tatry chcieliśmy poznać praktycznie i nie tylko. Przez dwa tygodnie, zakładając że dopisze nam dobra pogoda, chcieliśmy pochodzić turystycznie po szlakach i wspinać się na niektórych drogach wspinaczkowych w rejonie „Murowańca'”.
Tuż przed wyjazdem kolega zakomunikował mi, że nie dostał urlopu i nic na to nie poradzi. A ja „zaprogramowałem'” się na Tatry tak bardzo, że postanowiłem pojechać sam.
Tuż przed wyjazdem kolega zakomunikował mi, że nie dostał urlopu i nic na to nie poradzi. A ja „zaprogramowałem'” się na Tatry tak bardzo, że postanowiłem pojechać sam.
I pojechałem.
Tatry zrobiły na mnie wspaniałe wrażenie podczas mojego pierwszego pobytu w 1975 roku po stronie słowackiej i polskiej.
W książkach rozczytywałem się o ludziach Podhala, górach i folklorze.
Do Zakopanego dojechałem z Jeleniej Góry pociągiem i dalej podreptałem spokojnie do schroniska „Murowaniec'”. Miejsce do spania pomógł mi załatwić dyżurujący tam ratownik tatrzański, Maciek Gąsienica-Roj. O Karkonoszach wiedział niewiele, toteż wieczorami opowiadałem mu jakie są u nas góry, i co się u nas dzieje.
Początkowo pogoda dopisywała, więc robiłem wypady do Pięciu Stawów, na Świnicę. Wnet zaczęło padać deszczysko i tak przez tydzień prawie pozostało czekać na poprawę pogody. Życie schroniskowe było poniekąd ciekawe, urozmaicone, i można było spotkać różnych ludzi.
Był tam wtedy taki temat na czasie o strażniku Tatrzańskiego Parku Narodowego – niejakim Weronie.
Kto się mu naraził, z turystów lub taterników, był karany wysokim mandatem pieniężnym. Wystarczyło zejść ze szlaku jeden metr w trawy i jeśli Weron akurat tam był, to nieszczęśnik miał „przechlapane'”. Były o nim legendy różnej natury i to przeważnie negatywne. Ba, nawet w w toaletach były ostrzeżenia treści: „Załatwiaj się spokojnie, Weron czuwa”, czy jakoś tak ? Czy inaczej.
Idąc przez Kopę Królowej zszedłem ze ścieżki by zrobić miejsce idącej z przeciwka grupce zakonnic. One również ustąpiły mi drogi, aż tu nagle spod zielonej pałatki wyskoczył w zielonym mundurku z flinta Weron i zaczął się drzeć, że wszyscy jesteśmy zatrzymani. Złamaliśmy przepisy TPN! Zakonnice zatrzymały się, a ja nie, i pokrzykując siostrzyczkom, żeby też uciekały szalonemu strażnikowi, pognałem w stronę Kuźnic unikając kary.
Wróciłem do „Murowańca'” z zapasami żywności na kolejne dni.
Nie było łatwo znaleźć partnera do wspinaczek, ale koledzy z Warszawskiego KW przystali na wspólne wspinanie na Kozich Wierchach.
Następnego dnia byliśmy w ścianie w trzyosobowym zespole. Kolejnego dnia ruszyliśmy na popularną „Sprężynę'”. Okazało się, że tłoczno już było w ścianie i w kolejce czekały jeszcze dwa zespoły. Postanowiliśmy poczekać. W dolince słychać było świstaki. Czas uciekał i w końcu odpuściliśmy wspinanie, a ja ruszyłem na Kościelec turystycznie. W przedostatni dzień nie było wspinania ponieważ koledzy zmienili plany.
Wygrzewałem się więc przed schroniskiem w sierpniowym słońcu. Obok mnie wygrzewał się dyżurujący Maciek. Wnet poszliśmy na obiad.
Kiedy zajadaliśmy zupkę, turysta poinformował nas, że pod Liliowym, wysoko, turysta ma silnie skręconą nogę i nie może iść o własnych siłach.
Maciek podał przez radiotelefon informacje o tym zdarzeniu do Stacji Centralnej w Zakopanem, po czym zapytał mnie, czy pójdę z nim po tego turystę. Odparłem, że pójdę.
Zabraliśmy z dyżurki apteczkę i „bambus”. Maciek nadawał szybkie tempo marszu. Myślałem, że chce sprawdzić ratownika z Karkonoszy.
Ale nie o to przecież chodziło, bo tam czekał na pomoc człowiek. Po dojściu do cierpiącego gościa okazało się, że ma porządnie skręconą nogę i skarży się na duży ból. Patrzę na Maćka i mówię szeptem:
„Jak myślisz ? Pan ma około 120 kg wagi, co ?”
a Maciek – „A coz pomozes kruca, kie ma ?”
Po chwili, zaopatrzony turysta, zawinięty i podwieszony do „bambusa”, znoszony był przez nas percią na dół. „Bambusem'” huśtało i nogi nam tańczyły na kamieniach.
Po kilkuset metrach Maciek zakomenderował – „Opuscomy pana na ziem, trza beee helikopter”.
Połączył się z Zakopanem i za kilkanaście minut usłyszeliśmy warkot silnika Mi-2.
Pan przygotowany do zabrania helikopterem czekał i kiedy maszyna przyziemiła (lądowiska jako takiego nie było) pomogliśmy wsadzić gościa do Mi-2. Pilot gestem zachęcił nas dwóch abyśmy także wsiedli. Maszyna wzniosła się w powietrze i robiła okrąg nad górami. Widoki były przepiękne! Za chwilę, nad lądowiskiem przy „Murowańcu” musieliśmy się desantować skacząc w trawy, a Mi-2 odleciało do Zakopanego.
Zbieramy się do schroniska, a Maciek mówi „Patrzojze, pan dał stówkę na mleko łot wsciekłek krowy i otrzep sie piknie s trowek bo cepry sie gapiom, hej !” Wokół schroniska było dużo turystów.
Zbieramy się do schroniska, a Maciek mówi „Patrzojze, pan dał stówkę na mleko łot wsciekłek krowy i otrzep sie piknie s trowek bo cepry sie gapiom, hej !” Wokół schroniska było dużo turystów.
Kiedy się pojawiliśmy, niektórzy bili nam brawo… Maciek coś tam zamruczał pod nosem i udaliśmy się do dyżurki.