WSPOMNIENIE O KOLEDZE JÓZEFIE MIŚKOWICZU
Z Przesieki w Karkonosze jest tak blisko, ot, o przysłowiowy „rzut beretem”. Razem z Kazikiem Śmieszko zaczynaliśmy chodzić po górach coraz częściej. Wszystko nas interesowało. Zimą braliśmy w góry narty i tak pewnego dnia poszliśmy do schroniska „Odrodzenie” na Przełęczy Karkonoskiej. Był tam wtedy wyciąg narciarski typu „wyrwirączka”, a jeździło się po pasie granicznym, pełnym muld. Zjeżdżali Czesi na biegowych nartach i Polacy na nartach zjazdowych oraz sankach . W schronisku były wtedy wczasy pracownicze, obozy sportowe oraz przelotni turyści. Natłok ludzi stawał się problemem w dojściu do bufetu.
Temu wszystkiemu spokojnie przyglądał się dyżurujacy w sezonie zimowym ratownik Grupy Sudeckiej GOPR Józef Miśkowicz.
Nietrudno go było nie zauważyć, bo siedział naprzeciw bufetu obserwując co się dzieje, a jasnowłosą bufetową przede wszystkim. Ubrany w strój służbowy, prezentował się nienagannie. Byliśmy już z Kazikiem ratownikami-kandydatami, więc podeszliśmy się przedstawić, niosąc sobie po małym, a Józkowi duży kufel piwa. Kiedy Józek się dowiedział skąd i kim jesteśmy – „z marszu” nas polubił. Tydzień później znów byliśmy na”Odrodzeniu”, tym razem delegowani przez GOPR. Z różnych powodów, nie każdy chciał tutaj dyżurować. Akurat były ferie zimowe. Ja z Kazikiem podwoziliśmy się niekiedy konnymi saniami WOP-u. Kazik wypytywał wojaka –” Ile chleba wieziesz do strażnicy?” a ten – „Nie powiem, bo to tajemnica wojskowa”. A Kaziu dalej nie ustępował – „To jak was tam jest około trzydziestu, więc dziennie pół chleba szwej zje jak nic. To… hmmmm…co trzeci dzień zjeżdżasz po jakieś 90 do 100 chlebów?”
No!? – odparł żołnierz nerwowo poganiając konie batem. Od strażnicy do schroniska było już blisko i zaczęliśmy dyżur z Józkiem. Wpisywałem w książce dyżurów nas trzech. Józek, oprócz dat, wpisywał wcześniej dni tygodnia.
Regularnie po każdym poniedziałku był FTOREK – co dla górala rodem z Jurgowa było rzeczą bez znaczenia.
Tuż przed końcem służby, ktoś zgłosił wypadek na stoku. Dwóch chłopców zjeżdżając na sankach wpadło na świerk. Są ranni. Zabraliśmy apteczkę, tobogan i narty i pognaliśmy na miejsce wypadku. Okazało się, że obaj chłopcy mają rozbite głowy i krwawe rany.„Kruca fuks” rzekł Józek, trzeba ich zwieźć, i połączył się ze Stacją Centralną w Jeleniej Górze prosząc o karetkę do Drogi Sudeckiej. Rannych opatrzyliśmy, Józek ułożył ich „na waleta” na toboganie, po czym gotowy do zwózki ruszył na dół, a my za nim. Do dzisiaj nie wiem jak, bez problemu, z dużą prędkością Józek zjeżdżał nie mając kłopotów z koleinami po saniach na szlaku. Kazek w końcu zjechał w śnieg puszysty obok, a ja zaliczyłem „orła”. Na Sudeckiej czekała już karetka, rannych zabrała do szpitala, a my ciągnęliśmy przez pięć kilometrów tobogan z nartami do schroniska.
Miśkowicz był dla nas postacią niezwykłą, z humorem i koleżeńskim podejściem do każdego. Słuchaliśmy jego opowiadań jak zaczarowani. Bywało, że byliśmy na ćwiczeniach lub akcjach i spotykaliśmy się na Dniach Ratownika. W późniejszych latach Józek nie dyżurował na „Odrodzeniu”. Osiedlił się w Karpaczu. Zawsze kiedy jestem na Przełęczy Karkonoskiej, powracają do mnie wspomnienia o Józku…
Autor: Mariusz Czerski – ratownik Grupy Karkonoskiej GOPR