FRANEK ZWANY STIFEM
FRANCISZEK STEFANOWICZ | 16.11.1941 – 24.05.2016
W naszej kulturze każde przejście na drugą, wciąż tajemniczą stronę życia, okraszone jest powagą i smutkiem. Trudno sobie wyobrazić taką scenę pożegnania Franka Stefanowicza, która rzeczywiście odbyła się dzisiaj na wałbrzyskim Cmentarzu. Jakoś do Stifa nie pasowała. Stifa, ratownika Grupy Sudeckiej, a potem Grupy Wałbrzysko-Kłodzkiej GOPR.
Stif od najmłodszych lat związany był z Karkonoszami. Sportowo, a potem ratowniczo. Należał do tego typu ludzi, których akceptuje się w każdych okolicznościach. Przystojny, piegowaty, z nieprawdopodobnym poczuciem humoru, z jeszcze większym dystansem do własnej piegowatej osobowości, w każdych górskich okolicznościach był „duszą towarzystwa”.
Wszechstronnie wyszkolony, znakomity narciarz, należał do ratowników o wyczynach których mówi się z podziwem.
Pamiętam jeden z moich dyżurów ze Stifem, na Kopie. Kopa w tamtych latach była zawsze „muldziasta”, a jej górny odcinek budził we mnie niekłamany respekt. Tuż przed zamknięciem wyciągu dostaliśmy „cynk” o wypadku.
Musimy „grzać” bo nie zdążymy na wyciąg – zaordynował Stifek. No to pogrzaliśmy. Na którejś muldzie, na skutek tego grzania „skotłowało nas”. Długo wygrzebywaliśmy się z tego upadku – wiązania były langrymeny. Kiedy wreszcie stanęliśmy między dyszlami, żeby jechać dalej, spytałem Franka:
– jak się czujesz?
– A dobrze. Tylko ze dwa kilo piegów spadło mi z……
– Skąd wiesz, że dwa ? – dociekałem.
– A, bo czuję je w butach.
Jak można było nie kochać Stifa! Ostatnio widywaliśmy się rzadko, przeważnie na spotkaniach Seniorów. Wiadomość o śmierci Stifa przyszła zaraz po pogrzebie Piotra Lucerskiego. Mam nadzieję, że w tych innych, niebiańskich, może bardziej szczęśliwych górach, Stif będzie – tak jak tutaj na Ziemi -„duszą niebiańskiego towarzystwa.”