Przypomina mi się gorące lato 1974 roku. Chodziliśmy po Karkonoszach z kolegami, a naszymi miejscami do noclegów były schrony górskie i chatki. W schroniskach było zbyt tłoczno i głośno. W zaprzyjaźnionej grupie byli: Kazik Śmieszko, Roman Hryciów, Zbyszek Andruszkiewicz i także Władysław Onoszko. Przyjeżdżali z Warszawy, Łodzi, Wrocławia lub Jeleniej Góry studenci, najczęściej na rajdy turystyczne.
Na nasze spotkania wybieraliśmy często chatki w których czuliśmy się najlepiej. Jednym z takich miejsc była wtedy chatka Smogorniak, bo była ogólnie dostępna. Stamtąd wędrowaliśmy w różne kierunki Karkonoszy. Poznawaliśmy miejsca o których wcześniej czytaliśmy w przewodnikach, albo też chodziliśmy z mapą. Zainteresowanie przekształciło się w pasję do wszystkiego co dotyczyło gór, historii, ludzi i książek. Jedni do nas dołączali okazjonalnie. albo pozostawali trochę dłużej.
Pewnego słonecznego dnia, wcześnie rano po noclegu w Smogorniaku, wyruszyliśmy na wycieczkę.
Zaplanowaliśmy sobie pójść na przełęcz Okraj przez Śnieżkę tak, żeby wieczorem wrócić do chatki na nocleg. Szliśmy przez Pielgrzymy do Słonecznika i zatrzymaliśmy się nad Wielkim Stawem.
Upał się wzmagał, widoki były wspaniałe, ale skończyła nam się woda do picia. Na niebie ani jednej chmurki. Ktoś z nas rzucił propozycję aby wykąpać się w stawie. Po chwili schodziliśmy czarnym szlakiem. Doszliśmy do brzegu jagodową ścieżką, a po chwili schładzaliśmy się w kryształowej, zimnej wodzie.
Kazik i ja płynęliśmy przy brzegu wzdłuż moreny czołowej. Postanowiliśmy przedostać się w rejon Koziego mostku przedzierając się przez kosodrzewinę i inne zarośla, żeby skrócić sobie drogę. Byliśmy spoceni, a przy tym oblepieni igliwiem, pajęczynami i liśćmi roślinności. Kiedy doszliśmy do Małego Stawu zmęczeni przeprawą, od razu wskoczyliśmy do wody żeby się obmyć i schłodzić. Kazik zaproponował, żeby tutaj także popływać. Koledzy wzięli nasze ubrania, a my wypłynęliśmy nieco na środek stawu.
Wnet usłyszeliśmy nawoływanie z brzegu , żebyśmy prędko wyszli z wody. Na brzegu stał strażnik z KPN-u.
Na to Kaziu do mnie powiedział – „Trzeba zwiewać stąd bo czeka nas kara”. A ja na to – „To płyńmy w przeciwną stronę, żeby nie dać się złapać”. I popłynęliśmy, a strażnik pobiegł ścieżką dookoła stawu aby nas schwytać. Kiedy już był po przeciwnej stronie, wtedy zawróciliśmy i szybko popłynęliśmy w stronę Samotni. Przy schronisku koledzy dali nam nasze ubrania, a stojący pan przyjrzał się nam i powiedział, żebyśmy przebrali się w drewutni. Wyszliśmy przebrani i stanęliśmy obok tego pana. Za chwilę przybiegł zadyszany strażnik. – „Panie Waldku, czy nie widział pan tych dwóch chłopaków, którzy pływali w stawie ? „. – „Nie, nie widziałem. Dzisiaj jest strasznie dużo turystów ” – odparł pan Waldek. Mieliśmy duże obawy, że będzie z nami bardzo źle bo dotarło do nas wreszcie, że źle zrobiliśmy. Na terenie Parku nie można łamać przepisów.
Strażnik jeszcze się pokręcił wśród turystów i odszedł, a pan Waldemar mrugnął do nas z uśmiechem. -„Byliście jednak szybsi od tego strażnika. On musi jeszcze trochę pobiegać dla kondycji, a wy więcej już nie łamcie przepisów parkowych.” – „Dobrze proszę pana” – odparliśmy zgodnie ze skruchą opuszczając głowy, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
W kwietniu 1975 roku przyszliśmy na kurs pierwszego stopnia GOPR do Samotni.
Starsi koledzy Sudeckiej Grupy GOPR byli naszymi instruktorami. Pan Waldemar Siemaszko, którego poznaliśmy wcześniej, dzierżawił schronisko PTTK i był także ratownikiem górskim i przewodnikiem Sudeckim. Podczas kursu dbał o nasze wyżywienie gdyż czasy były trudne.
Pewnego wieczoru podszedł do mnie i Kazika, Zbyszka i Romana. – „Chłopcy, poznaję was. Ganialiście się rok temu ze strażnikiem parku.” -„Tak jest panie Waldku.” odparliśmy. – „Jasna sprawa. Teraz szkolcie się pilnie jak macie zostać ratownikami i uważajcie na wszystko co robicie, a zwłaszcza w górach.”