MARIAN Z KARKONOSZY

MARIAN Z KARKONOSZY

Marian z Karkonoszy.

Marian Tworek był jednym z moich starszych górskich przyjaciół. Doskonale nam się rozmawiało, czasem żartując, lub prowadząc poważne dyskusje. Odwiedzał mnie w obserwatorium i cieszył się, że tutaj dostałem pracę.

Chodził wtedy z wycieczkami po górach a kiedy już był na Śnieżce, to chętnie mnie odwiedzał . Wtedy siadaliśmy przy herbacie lub kawie, a on odprężał się i opowiadał zawsze coś ciekawego. Najczęściej odwiedzał mnie latem. Ciekawy był co dalej będzie ze starym obserwatorium w przyszłości. Przy sposobności oprowadziłem go po tym obiekcie, a on cieszył się z tego powodu, bo jeszcze w nim nie był. Jego przewodnicka wiedza uzupełniła się w tym zakresie, a kiedy była sposobność to opowiadał o tym grupom wycieczkowym .

Kiedy była dobra pogoda, to przeważnie od rana turyści z polskiej i czeskiej strony wchodzili na górę. Robiło się tłoczno i gwarno. Nowa restauracja wypełniona była kompletnie. Czeska Bouda także, a wyciąg z ich strony wwoził i zwoził ludzi. No i kaplica świętego Wawrzyńca była otwarta dla wszystkich. W takich dniach żołnierze WOP biegali za turystami którzy często przechodzili za słupki graniczne, i kontrolowali dokumenty.

Czeska SNB też nie była gorsza w kontrolowaniu  Pewnego dnia SNBacy zabronili chodzenia po drodze przyjaźni Polsko-Czeskiej turystom z Niemiec wschodnich (NRD) i zachodnich (RFN) . Kto z Czechów miał taki pomysł ? Nie wiem dokładnie, ale Niemcy protestowali i sprawa powędrowała do władz czeskich. Strona Polska jednak nie brała w tym udziału. Marian śmiał się z tego i jednocześnie krytykował głupi incydent. Inni przewodnicy również. Mniej więcej po tygodniu Czesi odpuścili sobie wyimaginowane pomysły i niemieccy turyści mogli nadal chodzić Drogą Przyjaźni Polsko-Czeskiej. Chyba przez pewien czas mieli wyostrzony respekt do służb granicznych z obu stron. Tablice z napisami „Granica Państwa” i „Statni Hranice” wypatrywali z dużej odległości.

Marian także zwracał uwagę na kilka spraw i przy okazji ostrzegał mnie przed niektórymi osobami, które uprzejmie donosiły do służb WOP na kolegów. Całe te donosy po czasie wychodziły na jaw przy spotkaniach i za sprawą ilości wypijanego alkoholu. Konfidenci starali się wykręcać, że to nie ich sprawy i nigdy nie wiedzieli o co chodziło. Była to „ogólna tajemnica”.

W tamtych czasach wszystkie telefony w schroniskach były ciągle podsłuchiwane.

Marian pewnego razu zadzwonił ze Śnieżki do biura BORT w Jeleniej Górze. Oczywiście „ucho” siedziało na drutach, a w słuchawce słyszało się wtedy lekki trzask połączenia rozmowy. Maryś z uśmiechem stwierdził, że teraz to oni wszystko o nim wiedzą. Bawiło go to, jak także inne podobnego typu drobiazgi z granicy .

Marian namawiał mnie abym zrobił kurs przewodnika sudeckiego. Zacząłem więc chodzić i słuchać z ciekawością wykładów Tadeusza Stecia.

Ten kurs rozpoczął także kolega obserwator z obserwatorium i ratownik, Zbyszek Andruszkiewicz. Kurs ukończył, a mnie dziwnie przyblokował kierownik obserwatorium – Hołdys. Szczęściarz Zbyszek Górski natomiast, taki kurs już miał, i jakoś nikt z tego powodu do niego się nie czepiał z IMGW. Wtedy zależało mi na pracy w obserwatorium, więc postanowiłem nie zadzierać z kierownikiem, którego ulubieńcem chyba nie byłem.

Przeminęły lato i jesień. Góry pokryły się śniegiem a spadło go dużo i wszędzie. W wolnym czasie chodziłem do chatki „Pod Śmielcem”. Wielu członków Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego było wówczas także w Sudeckiej, a po rejonizacji administracyjnej, Karkonoskiej Grupie GOPR.

Wybieraliśmy się z chatki na wspinaczki w Śnieżne Kotły. Warunki do treningu były doskonałe, a każdy z nas mógł według swoich możliwości wspinać się po ścianach skalnych albo podchodzić stromymi żlebami.

Przychodził także Marian. Był w składzie wyprawy na Annapurnę Południową, więc chciał w Kotłach potrenować wspinanie. Ponieważ w sobotę i niedzielę pogoda była kiepska, z mgłą i silnym wiatrem, zostaliśmy razem do poniedziałku. Po śniadaniu warunki okazały się doskonałe. Świeciło słońce, a wiatru prawie nie było. Marian założył okulary „lodowcowe” a ja spawalnicze, też skuteczne, chociaż nie słoneczne, no i tańsze .

Związani liną wspinaliśmy się żlebem Kryształowym, a potem zjechaliśmy na czekanach. Przy asekuracji trawersowaliśmy pod kolejny żleb. Marian szedł pierwszy. Po chwili zaczął dziabać czekanem coś co napotkał na drodze. Szedłem jego śladami. W bliskiej odległości zauważyłem, że są to kolorowe papierki z wizerunkiem Waryńskiego o wartości 100 złotych. Kilka z nich porządnie oberwało czekanem od Mariana. Krzyknąłem w kierunku kolegi, ale ten nie odpuszczał i złorzeczył pod nosem turystom za śmiecenie w górach. Kiedy zdjął te cudowne „lodowcowe” okulary, wtedy siarczyście zaklął. Zaczęliśmy zbierać te stuzłotówki chodząc po sporej przestrzeni Dużego Śnieżnego Kotła . Uzbieraliśmy może i wszystkie, bo tutaj wiatr zrobił co chciał.
Marian powtarzał w kółko to samo przekleństwo. Kiedy już szukanie nie miało sensu usiedliśmy na śniegu zmęczeni popalając papierosa. O wspinaniu już nie było mowy.

Dywagowaliśmy nad pytaniem, skąd tutaj znalazło się tyle forsy ? Może było tak, że silny wiatr komuś zdmuchnął portfel z pieniędzmi? Teraz było to bez znaczenia, bo nikt o tym zdarzeniu nie ogłaszał. Maryś przeliczył kilka razy wyblakłe banknoty. Było ich, jak pamiętam, 2400 złotych. Większość z nich miała dziury po czekanie, a niektóre były niekompletne.

Wróciliśmy pospiesznie do chatki. Spakowaliśmy plecaki i zbiegliśmy do Jagniątkowa na przystanek PKS .

W Jeleniej Górze żwawo szliśmy do banku PKO ciekawi jak ocenią te pieniądze i czy wymienią nam na nowe nominały . Pani w okienku kasowym spojrzała na nas badawczym wzrokiem, a Marian elokwentnie wyjaśniał odpowiadając na zadawane pytania. Po chwili konsultacji z innym pracownikiem banku, kasjerka wydała nam nowiutkie stuzłotówki. Mieliśmy z Marianem uśmiechnięte twarze, bo w naszych rękach znalazło się 1700 złotych .

Co za dzień w górach nam się wydarzył ? Tego nie przypuszczaliśmy. Naradzając się po wyjściu z banku odpaliliśmy po Malborasie. Postanowiliśmy zaprosić kilku kolegów ratowników i przewodników na obiadokolację w restauracji „Tokaj”. Maryś z budki telefonicznej wykonał kilka telefonów i spokojnie szliśmy w kierunku restauracji. Po pewnym czasie do „Tokaju” przyszli Koledzy. Zamawialiśmy pyszne dania oraz kolejne wódeczki. Jak znaleźliśmy ten szmal opowiadaliśmy ze szczegółami Karolowi Tyburskiemu, Jurkowi Woźnicy, Włodkowi Kosterkiewiczowi, Józkowi Kobecowi, Andrzejowi Juszczykowi i Piotrkowi Lucerskiemu. Wielu z Kolegów nie miało jeszcze takiego bogatego zdarzenia. Przy okazji toastów był także ten za Ducha Gór, Karkonosza. Rozmowom nie byłoby końca, ale lokal zamykano późno, więc przyszedł czas jechać do domów.
Z kieszeni Marian wyciągnął stówę i wręczając mi powiedział, że dzisiaj dobry Karkonosz funduje mi taksówkę do Przesieki .

Jak wspomniałem, Marian był członkiem wyprawy w Himalaje na Annapurnę Południową. Opowiadał mi po powrocie swoje wrażenia. Potrafił czasem je ubarwić w dowcipny sposób, a kiedy ktoś go specjalnie nie słuchał, to nazywał takiego „cieciem astrachańskim”. Prezentował w domach wczasowych przeźrocza z wyprawy albo zastępował kolegę Jurka Woźnicę jako Woźnica, mówiąc że broda na wyprawie wyrosła. Słuchacze raczej nie mieli żadnych podejrzeń i z zaciekawieniem brali opowieści Mariana bez zastrzeżeń.

Po pewnym czasie Maryś wyłączył się z życia górskiego. Przestał prowadzać wycieczki i rzadko spotykał się ze znajomymi. Cóż, wielka szkoda, pozostają tylko wspomnienia, które warto przywrócić.

Avatar photo
O Mariusz Czerski 38 artykułów
Ratownik Grupy Karkonoskiej GOPR