
WALDEMAR SIEMASZKO

Młodzi ludzie gór. Pełni zapału, skorzy do wesołych zabaw. Oddani idei ratownictwa. Przewodnicy prowadzący ludzi w góry.
Waldek, zanim zginął w wypadku samochodowym poniżej „Wangu” w Karpaczu Górnym (do dziś wielu z nas mówi w Bierutowicach) 10 lutego 1994 roku, w Karkonoszach i poza nimi, stał się postacią wybitną. Z czasem nawet można by rzec, stał się wręcz instytucją.
Ten przyjezdny, jak wszyscy wtedy z „innej Polski”, przez blisko 30 lat, z żoną Sylwią prowadził Samotnię. Jedno z najpiękniejszych schronisk w górach polskich. Będąc najpierw turystą i gościem wielu schronisk, szefując w „Kochanówce”, z czasem stał się prawdziwym człowiekiem gór, stając się niedoścignionym wzorem dla kierowników wielu górskich schronisk.
W Karkonoszach znali go wszyscy.
Wielką życzliwością, pogodą ducha, ale też specyficznym poczuciem humoru, „Siemacho”, jak mówili o nim przyjaciele, zjednywał sobie ludzi trafiających pod jego gościnny dach. Przez lata zyskał wielu przyjaciół i sojuszników Samotni. Okazywane im w górach serce, odpłacali potem nierzadko, pomagając Waldkowi w utrzymaniu „budy”, gdy bywało ciężko. Pomoc ta była szczególnie przydatna w walce z bezdusznymi urzędnikami.
Po śmierci Waldka przed 19 laty, Samotnię prowadzą Sylwia i Magda, żona i córka. Przyjmują wciąż nowych turystów i stałych bywalców, z których wielu powraca do przytulnego schroniska w Kotle Małego Stawu, ze swoimi dziećmi i wnukami. Samotnia to także mój dom rodzinny, a opisywana tu fotografia, wywołuje z pamięci, wciąż nowe wspomnienia filtrowane przez czas. Przywołuje obrazy i twarze bez żadnej chronologii.
Na wszystkich odwiedzających „Samotnię” usmiechnięta twarz Waldka patrzy dziś znad pianina, na którym czasem grywał sztandarową piosenkę „A gdy w Samotni się spotkamy”.
W Samotni, która dziś nosi jego imię i w której wychowują się jego wnuki Marysia i Kostek. W pamięci wielu z nas Waldek pozostanie na zawsze.
Autor: Jacek Jaśko, Kopaniec 13.02.2013